Zanim nasz naczelny, Mikołaj Komar, opublikuje swoje podsumowanie płyt 2019 roku, prezentujemy 6 albumów z ostatnich miesięcy, które naszym zdaniem warto sprawdzić. Od mrocznych i pełnych emocji dźwięków, przez hip-hopowe bity, po świetnie wyprodukowaną elektronikę, za którymi stoją zarówno gwiazdy, jak i nieznani jeszcze szerzej artyści.
Nick Cave & The Bad Seeds – Ghosteen / Mystic
Trudno uwierzyć, że Nick Cave już od czterdziestu lat wzrusza, przeraża, bawi i miesza nam w głowach. Od otoczonych kultem, mrocznych i pełnych przemocy początków z The Birthday Party, przez solowe płyty lawirujące między srogą powagą a parodystyczną groteską rodem z teatru absurdu oraz tabloidowe romanse z PJ Harvey i Kylie Minogue, aż po powieści niewiele ustępujące książkom Cormacka McCarthy’ego. Cave cieszy się statusem outsidera i nieco nieprzewidywalnego unikata, co oczywiście nie przeszkadza mu w byciu gwiazdą festiwali. Najnowszy album artysty, „Ghosteen”, jest wyjątkowy, a do tego wzbudził pewne kontrowersje nawet wśród przysięgłych fanów. „Cave stał się nie do słuchania”, pisze jeden z krytyków. „Niezwykły zestaw kołysanek”, dodaje drugi. Trzeci natomiast roni łzę, dopatrując się oznak duchowej przemiany muzyka.
„Ghosteen” to płyta oszczędna w środkach (może nawet za bardzo, a Minimoog za mocno eksploatowany), niezbyt bogata w wokalną ekspresję i nieco przydługa. Niemniej pozostała odarta z ornamentów. Emanuje niezmierzonym bólem, stratą i smutkiem, budząc jednocześnie nadzieję na pocieszenie. Pokazuje człowieka próbującego poradzić sobie z czymś, z czym niemal nie sposób sobie poradzić. Zapewne wielu z nas zna tabelki, wykresy, statystyki i porównania, z których można wyliczyć poziom stresu związany z konkretnymi wydarzeniami. Utrata dziecka na pewno mieści się w tych skalach, ale przecież nie można mierzyć wszystkich ludzi jedną miarą. Nasz ulubiony bohater, Nick Cave, zawsze skłonny do przegiętych żartów i czarnego humoru, stracił syna i dał nam „Ghosteen”. Nie kamień nagrobny, lecz najpiękniejszy bukiet, jaki na tym kamieniu można złożyć.
Battles – Juice B Crypts / Sonic
W trakcie siedemnastoletniej kariery Battles płynnie przeszli od post-rockowego kolektywu do swojej obecnej inkarnacji: duetu dobierającego kolejnych muzyków i wokalistów, by realizować własną wizję muzyki łączącą niezliczone warstwy żywych i elektronicznych instrumentów. Rock wciąż jest tu obecny na poziomie dynamiki, ale czy na przykład współczesne wcielenie King Crimson można nazwać rockowym? „Juice B Crypts” to jedna z tych płyt, które określa się testamentem amerykańskiego eksperymentalnego rocka z korzeniami tyleż w hardcore punku, co w jazzie i elektronice. Są to niby-piosenki, spiętrzające elektroniczne świrki i perkusyjne wygibasy.
Można zapytać: po co powstał ten album? Choćby po to, aby na jednej płycie mogli się spotkać Tune-Yards, Shabazz Palaces i… Jon Anderson, dinozaur progresywnego rocka oraz wokalista nieznośnego, lecz wciąż wpływowego Yes. Taka mieszanka miejscami działa lepiej, miejscami gorzej, lecz nadal prezentuje wizję muzyki, która niegdyś zawładnęła radiową Trójką. Może nieco wymęczona, ale skuteczna.
Gaijin Blues – Gaijin Blues II / Shapes Of Rhythm
Jeśli jeszcze nie słyszeliście o Gaijin Blues, prawdopodobnie niedługo się to zmieni. Ten wrocławski duet po cichu, acz skutecznie walczy o miano jednego z najciekawszych polskich projektów muzycznych kojarzonych w tak zwanym szerokim świecie. Paweł Klimczak, znany jako Naphta, jest DJ-em i producentem, a jego zeszłoroczny album („Naphta And The Shamans” na Astigmatic Records) okazał się jednym z najbardziej oryginalnych wydawnictw roku. Jako Gaijin Blues łączy siły z Michałem Szczepańcem, muzykiem tworzącym pod pseudonimem Playstation Yoga Music, grającym także w rozmaitych indie-rockowych składach.
Czym jest Gaijin Blues? To retro-futurystyczna podróż w świat dźwięków inspirowanych wizytami w Japonii, spotkaniami z lokalnymi muzykami, diggowaniem w sklepach z płytami dostępnymi tylko w Azji, a także kulturą odmienną od naszej europejskiej codzienności. Album, który właśnie ukazał się nakładem londyńskiego Shapes Of Rhythm (i koncerty u boku Actress czy Amona Tobina), to karkołomny przelot przez dźwięki, style, instrumenty i techniki – od dubstepu po folk, od fletu shakuhachi po srogie syntetyki. Chcecie soundtracku dla globalnej wioski? Oto jest.
Chromatics – Closer To Grey / Italians Do It Better
Chromatics tworzą muzykę dla wszystkich i dla każdego: na tyle niezależną, że jest obecna najwyżej w filmach „kultowych”, i na tyle przystępną, by wzbudzić zainteresowanie przeciętnego bywalca przyjemnego lokalu. Jednocześnie wysoka poprzeczka postawiona wczesnymi singlami oraz kredyt zaufania do macierzystej wytwórni grupy, Italians Do It Better, wciąż każą życzliwie patrzeć na piąty album w trwającej nieco ponad dekadę karierze zespołu. „Closer To Grey” jest płytą wydaną z zaskoczenia. I chyba dobrze, bo szumne zapowiedzi zaowocowałyby rozczarowaniem.
To fajny zestaw dwunastu piosenek i miły powrót do tradycyjnego formatu, gdy tuzin utworów zamykał się w trzech kwadransach. Od otwierającego płytę dosyć zachowawczego coveru „Sound Of Silence” duetu Simon & Garfunkel po ostatnie utwory, przywodzące na myśl najbardziej ezoteryczne fragmenty soundtracku do „Twin Peaks”, z epickim i wciągającym klasykiem „On The Wall” na czele, Chromatics dowożą to, czego oczekiwaliśmy. Gęste, lecz przejrzyste syntezatorowe struktury, wpadające w ucho melodie i charakterystyczne brzmienie wytrawnych artystów, którzy mają świadomość tego, jak cienka granica dzieli piosenkę zwyczajnie ładną od pospolicie banalnej.
FKA Twigs – Magdalene / Sonic
Gdy pięć lat temu FKA Twigs debiutowała, trudno było pojąć zachwyt nad brytyjską wokalistką. Głos nie powalał, a produkcja nie porywała. FKA wydawała się wówczas uboższą kuzynką Kylie na beatach skrojonych pod fanów „modnego dubstepu”, który dawno wyszedł z podziemia i stał się pierwszym wyborem w muzyce do reklam. O ile jednak „LP1” nie była oszałamiająca, o tyle „Magdalene” trzeba nazwać doskonałą. Twigs już niemal zupełnie wyswobodziła się z szufladki artystów tworzących muzykę miejską i R’n’B, do której wtłaczano ją nieco na siłę.
Na drugiej płycie prezentuje coś, co można określić mianem awangardowej muzyki pop. Zmultiplikowane głosy – od falsetu, przez pomruki, do zabaw z wokoderem – oprawiono w aranżacje równie kunsztowne, nielinearne i zaskakujące, co pełne powietrza i przestrzeni. Wśród współproducentów albumu należałoby wymienić Nicolasa Jaara, ale w utworach wyraźnie słychać przede wszystkim wielki talent samej FKA, która w cztery minuty potrafi opowiedzieć cały świat. Poruszająca, pełna niespodzianek i dojrzała płyta. Jeśli po ostatnim albumie Bon Iver jawi się jako współczesny Peter Gabriel, to FKA Twigs zaczyna swoją przemianę w Kate Bush.
Beck – Hyperspace / Universal Music Polska
Beck Hansen wydaje się zmęczony dwoma dekadami własnej kreatywności. „Hyperspace” to kolejna płyta, na której bawi się konwencjami, jednocześnie pisząc swój komentarz do kondycji sceny mainstreamowej oraz rynku muzyki popularnej. „Colors” sprzed dwóch lat wydawało się nieco pastiszowym odświeżeniem formuły festiwalowego indie rocka, „Hyperspace” zaś to płyta stworzona dla radia, telewizji, serwisów streamingowych i konserwatywnych nagród w rodzaju Grammy. Większość z jedenastu utworów na albumie Beck wyprodukował wspólnie z Pharellem Williamsem, określanym „wielkim minimalistą”.
Owszem, w wielu przypadkach oszczędność środków wychodzi tu na dobre – chwytliwe i sprytne piosenki Becka nie giną pod setkami ścieżek, jak to się już zdarzało, a syntetyczne podkłady nie przeszkadzają w cieszeniu się ich nonszalanckim urokiem. Kolejny ukłon w stronę świata stadionów wypełnionych balonikami i konfetti stanowi dobór gości. Obligatoryjnym gościnnym raperem w utworze tytułowym jest co prawda nowe odkrycie, Terrell Hines, ale na albumie obecni są też Sky Ferreira oraz Chris Martin. Ci ostatni zostali jednak postawieni w drugim rzędzie, dośpiewując chórki. Beck dostarczył nam błyszczącą, kolorową i mainstreamową płytę, ale wciąż robi to na swoich warunkach.