Coś się jednak zmieniło — Sarsa zaczęła ją uwierać. W 2022 roku ukazał się rockowo-nostalgiczny album „Runostany”, będący początkiem przemiany muzycznej i wizerunkowej artystki. Niedługo później dostaliśmy melorecytowany manifest „Prolog 5 minut”, który rozpoczyna się tym oto pamiętnym zdaniem: „Z tej strony Sarsa / Znamy się parę ładnych lat / I choć nienawidzę kłamstwa, czuję, jakbym okłamała was”. Była to pierwsza zapowiedź krążka „*jestem marta”, na którym Marta rozlicza się z Sarsą, wraca do korzeni i prezentuje słuchaczom najbardziej wrażliwą i surową wersję siebie. Bez filtrów. Bez strachu. Bez wymówek. Z tej okazji pogadaliśmy z Martą o genezie jej przemiany, wszechobecnej presji, azylu w Gdyni, macierzyństwie, afirmacji inności i wrodzonej potrzebie buntu.
„Nie jest łatwo wyjść z cienia Sarsy”
Kiedy po raz pierwszy poczułaś, że coś jest nie tak?
To był 2019 rok, peak mojej popularności. Dostawałam nagrody, zajmowałam pierwsze miejsca i nagle w pewnym momencie przestało mnie to cieszyć. Potem nadeszło poczucie winy, że nie jestem wdzięczna za to, co mam. 8 lat temu, gdy wchodziłam do tej branży, umówiłam się z Sarsą, że robimy to po to, by coś czuć i by podążać za entuzjazmem. A jednak w 2019 roku wychodziłam na scenę i nie czułam niczego. Byłam w przedsionku stanu depresyjnego. Przekładało się to na moją pracę, bo zaczęłam się wycofywać. Przestałam wychodzić po koncertach do ludzi, bo czułam, że w mojej kreacji jest fałsz. Zrozumiałam, że muszę zniknąć i wszystko sobie przewartościować. Znaleźć źródło problemu, dowiedzieć się, dlaczego czuję blazę i gdzie podział się drive, który miałam, gdy tworzyłam debiutancki album. Wiesz, jakie hasło mu przyświecało? „Feel no fear”. Nagrałam go, bo chciałam opowiedzieć ludziom o tym, z czym się zmagałam i zachęcić ich do pokonywania strachu. Nagle to wszystko gdzieś się rozmyło, a ja zastanawiałam się, czy mam coś jeszcze do powiedzenia. Analiza sytuacji i ponowne odnalezienie celu zajęło mi kilka lat. Bardzo poważnie podchodzę do tego, co robię i chcę brać odpowiedzialność za ludzi, którzy kupują moje płyty oraz bilety na moje koncerty.
No właśnie, tylko jak to teraz wytłumaczyć odbiorcom.
Zagrałam w otwarte karty i zwróciłam się do nich w prologu: „Z tej strony Sarsa. Znamy się ładnych parę lat i choć nienawidzę kłamstwa, czuję się, jakbym okłamała was”. To było dla mnie duże wyzwanie, aby stanąć w prawdzie. Ten przełom jednak sprawił, że poczułam inspirację do stworzenia albumu „*jestem marta”. Ludzie pytają często, czy to, co robiłam wcześniej, było nieprawdą. Rozumiem to. Słowo kłamstwo niesie ze sobą duży ładunek. Nie oszukiwałam nikogo intencjonalnie. Przez te osiem lat dałam z siebie bardzo dużo, ale nigdy nie udało mi się pokazać siebie takiej, jaką widzę siebie w lustrze czy jaką widzi mnie rodzina. Pokazywałam słuchaczom jakąś wersję mnie, ale nie całą mnie. Strach sprawił, że stworzyłam awatara Sarsę i odgrywałam rolę pewnej siebie artystki. Z perspektywy czasu postrzegam to jako swoją osobistą porażkę. Nie zrealizowałam swoich założeń. Nie byłam w stu procentach autentyczna, choć zachęcałam do tego innych. Bałam się, co mnie spotka za bycie sobą, a na koncertach nawoływałam do ludzi, aby nie bali się być sobą. Mimo to staram się nie myśleć o tym negatywnie. Te niepowodzenia doprowadziły mnie do punktu, w którym mogłam coś odkryć. Zbudowały mnie i przekułam je w sukces. Dziś potrafię powiedzieć, że czegoś nie wiem, że popełniam błędy, że jestem niedoskonała. Kiedyś było to dla mnie nie do pomyślenia, bo obawiałam się, że zostanę odebrana jako głupia lub niewystarczająca. Próbowałam dorosnąć do nieprawdziwego obrazu siebie, który stworzyłam.
Na ile była to kwestia presji, którą narzuciłaś sobie sama, a na ile kwestia presji otoczenia?
Podpisałam kilka umów, miałam kilka toksycznych relacji i jakimś cudem uniknęłam pożarcia przez show-biznes, ale uważam, że wina leży po mojej stronie. Mogłam powiedzieć nie, być mądrzejsza. Zbuntować się i na przykład zdjąć rogi. W tamtym czasie było parcie na to, aby utrzymać ten wizerunek jak najdłużej, ponieważ przynosił korzyści finansowe. Nikt mnie jednak do tego nie zmusił. Ulegałam presji wewnętrznej, zewnętrznej. Jestem bardzo odważna w życiu, ale nie mam pewności siebie – to taki paradoks. Choć decyzja o zaczęciu wszystkiego od nowa jest odważna, wciąż czuję, jakbym działała po omacku. Nie do końca wiem, czy sobie radzę. Nie jest łatwo wyjść z cienia Sarsy. Miałam kilka wywiadów, które odsłuchał sobie potem mój partner. „Zacięłam się, pytanie było trudne” - poskarżyłam mu się. A on mi na to: „Podoba mi się, że się zacięłaś, bo to jesteś ty, czyli Marta. Sarsa by wiedziała, co odpowiedzieć. Byłaś w końcu sobą”. Bardzo mnie wzruszył tym bezwarunkowym wsparciem, na które mogę liczyć, nawet gdy sama mam do siebie pretensje. Potem po wywiadzie wracam do Gdyni, gdzie czekają na mnie moje kotwice, Paweł i mój synek.
Opowiedz mi o swoim azylu w Gdyni.
Moja rodzina pomaga mi utrzymać balans, o czym z resztą śpiewam w „Jaśminie”: „Czuje się czyjaś. Kiedyś przeminę, lecz teraz przy tobie kwitnę jak kwiaty”. Wydaje mi się, że bodźcem do tej przemiany było poczucie bezpieczeństwa. Czuję się tak, od kiedy założyłam swoją rodzinę. Wiesz, kiedyś bałam się, że będę powielać schematy z domu rodzinnego. Nie chciałam ślubu — bałam się powtórzyć błędy swoich rodziców. W zasadzie boję się umów-to też taka cena mocnego debiutu. Okazało się jednak, że udało mi się stworzyć piękną rodzinę. Czuję się kochana bez względu na swoje ułomności. To mnie rozbudowało i spowodowało, że zaczęłam odkrywać różne rzeczy.
Jaką radę dałabyś młodszej sobie?
Jak zmienisz bieg zdarzeń, to nie wiesz, co zastaniesz w teraźniejszości.
Czyli jesteś zwolenniczką teorii, że wszystko dzieje się po coś?
Oczywiście. Dopiero po latach dostrzega się sens pewnych zdarzeń. A co powiedziałabym sobie… Powiedziałabym sobie wcześniej, że jestem zuch dziewczyną. Momentami bywało naprawdę trudno. Gdy zaczynałam, nie byłam przygotowana na tak wielki i mocny debiut. Wtedy nie wiedziałam, co z tym zrobić. Nie byłam gotowa na to, czym jest biznes muzyczny. Byłam naiwna. W wieku 25 lat miałam serce dziecka, które cały życie marzyło o dzieleniu się muzyką ludźmi. Gdy ktoś ci to obiecuje, to nie zadajesz zbyt wielu pytań, tylko po prostu wierzysz. Nie podejrzewasz go o nieczyste zamiary. W naszej branży często nie chodzi o muzykę, piosenki, tylko o biznes. Dziś powiedziałabym młodym artystom, aby zadbali o dobrego psychologa i prawnika.
„Nie wiem, czy byłabym mamą, gdyby nie pandemia”
Od początku swojej kariery nie bałaś się inności. Zawsze tak było?
Dziś możemy sobie powtarzać, że różnorodność to atut, lecz spójrz, z jakiego systemu wyrastamy. Cała moje edukacja była tresurą posłuszeństwa. Nikt nie klaskał, gdy interpretowałam dzieła po swojemu na języku polskim. Na muzyce słyszałam: „Co ty tak dziwnie śpiewasz?”. Zawsze miałam łatkę „dziwnej”. Na studiach podpadałam profesorowi, bo wdawałam się w dyskusje. Nigdy nie zostałam pochwalona za to, że myślę po swojemu i zadaję pytania. Raz profesor powiedział mi: „Markiewicz, pokorne cielę dwie matki ssie”. Bardzo mnie do dotknęło. Jak można coś takiego powiedzieć młodemu człowiekowi? Czego on chciał mniej nauczyć — obłudy? Edukacja przygotowuje nas do funkcjonowania, ale także oszlifowuje nas z tego, co nas wyróżnia. Robi z nas posłuszne pionki i nastawia nas przeciwko sobie. Oceny służą klasyfikacji. Nie uczymy się tego, jak upiec wspólnie wielki tort, tylko że każdy powinien upiec swoją własną małą babeczkę. Mamy być tacy sami, a jak ktoś się stawia, to ma trudno.
Ty świadomie wybrałaś trudniejszą drogę.
Wybrałam drogę artystyczną, bo kroczy nią więcej buntowników. Dostaje mnóstwo wiadomości od ludzi, którzy nie identyfikują się z żadną płcią. Masa jest różnych odmienności i nic nikomu do tego. Jest tylko jedna zasada: nie krzywdź bliźniego. Nie mówię tego tylko z perspektywy ucznia, ale także nauczyciela. Długo byłam nauczycielką muzyki i zawsze zachęcałam uczniów, aby śpiewali covery po swojemu. Nienawidzę zdania: „To jest wzór do naśladowania”. Jestem za to ogromną fanką książki „Patoposłuszeństwo” Mikołaja Marcela. Naukowcom udało się dokonać wielu przełomowych odkryć, które nie zostały wdrożone w system.
Jaką rolę w twojej przemianie odegrało macierzyństwo?
Pandemia była dla mnie czasem wielkich przemian. Ja i Paweł podjęliśmy decyzję o dziecku, ponieważ mieliśmy czas się zatrzymać. Nie wiem, czy byłabym mamą, gdyby nie pandemia. Myślę, że biegłabym dalej za króliczkiem. Dalej dawałabym się popychać ludziom, którzy powtarzali mi: „Zuch dziewczyna, masz być na siłach”. Podczas tej przerwy poczułam, czym jest minuta dla siebie. „Muszę minutę dla siebie wybrać” – śpiewam w prologu. To moja nowa mantra, którą staram się powtarzać sobie codziennie. W świecie pełnym bodźców nie jest to wcale oczywiste. Nie mamy czasu zastanawiać się, co lubimy, co czujemy, co daje nam szczęście, czego chcemy. Nie zadawałam sobie tych pytań, bo nie miałam na to czasu. Gdy w końcu czas zwalnia, to nim zdążysz cokolwiek przeprocesować, ponownie jesteś w pędzie. A tyle rzeczy nam wtedy ucieka. Jesteśmy nieszczęśliwi, bo nie jesteśmy w stanie zastanowić się, gdzie jest nasza głowa. Ten pęd sprawia, że zaniedbujemy podstawowe potrzeby. Czasem łapię się na tym, że ktoś zadaje mi pytanie, a ja uświadamiam sobie, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Mówię o tym, bo w naszej branży funkcjonują pewne oczekiwania wobec kobiet. Jeśli nie masz gotowej odpowiedzi, to może jesteś za głupia? Po wypuszczeniu prologu wiele kobiet pisało do mnie, że one też chcą mieć minutę dla siebie.
Wiesz, co mnie uderzyło przed wyborami? Statystyki pokazujące, że kobiety nie chcą głosować.
Nie chciały głosować, bo czuły się bezwartościowe. Wydawało im się, że nie mają nic do gadania. A dlaczego tak myślały? Bo tego nauczył nas system. Mam szczęście, bo w moim otoczeniu kobiety są ultra świadome swoich silnych i słabych stron. Coraz otwarciej mówią o tym, w czym jesteśmy złe, czego nam brakuje. Świat jest różnorodny. Tam, gdzie my jesteśmy słabsze, tam lukę wypełniają mężczyźni czy po prostu inni ludzie — przecież chodzi o to, aby być teamem. Jesteśmy w tym razem, stanowimy jedność. Bardzo podoba mi się szkoła Elona Muska, który uczy dzieciaki, że każde z nich wnosi do grupy wartość.
A nie masz wrażenia, że my kobiety dopiero jesteśmy w procesie odzyskiwania swojego głosu?
Myślę, że kobiety pomagają innym kobietom otwierać się na świat. Byłam wychowywana w duchu rywalizacji z kobietami i kiedyś nie wyobrażałam sobie z nimi współpracować. Zawsze współpracowałam z mężczyznami, bo wydawało mi się, że łatwiej jest mi się z nimi porozumieć. To kolejny program społeczny, który miałam wgrany od małego.
„Nie bądź jak inne dziewczyny” i te sprawy. Nie cierpię tego powiedzenia.
Kiedyś chciałam pójść na dyskotekę z odkrytym brzuchem i rodzice powiedzieli: „Nie no, nie bądź taka, jak inne dziewczyny”. Ale dlaczego? Mnie tak się podoba. Mnie udało się złamać ten program na płycie “jestem marta”, gdzie współpracowałam z Darią ze Śląska. Niesamowicie inspirująca tekściarka, artystka. W jeden dzień zrobiłyśmy razem utwór, który nadał płycie dużej sensualności. To doświadczenie pokazało mi, jak głupi jest program, który mówi dziewczynom: „Bądź lepsza od innych”, „Nie dopuść, aby cię zdominowały”, „Nie pozwól, aby zabrały ci samca”.
A czy w przypadku tej płyty różnił się jakoś twój proces tworzenia?
Tak, chociażby ze względu na miejsce. Urodziłam, więc zrezygnowaliśmy z zewnętrznego studia i przenieśliśmy się do domu. Minut jest taki, że zanim dotrę do studia, muszę minąć pozostałe pomieszczenia – kuchnię, a tam zawsze jest coś do ogarnięcia, łazienkę, a tam pranie do wstawienia… Jak po drodze nie zatrzyma mnie pies z prośbą o spacer lub miseczkę, to szczęśliwie trafiam przed mikrofon studyjny i wtedy idzie z górki. My z Pawłem zawsze mieliśmy chemię. Kiedy opowiedziałam mu o moim planie na płytę, to wiedziałam, że jest jedyną osobą, przy której uda mi się tak otworzyć. Czuwał nad wszystkim i karcił mnie, gdy słyszał Sarsę (śmiech). Szukałam w sobie Marty, co przełożyło się na brzmienie i tembr głosu. To ciekawe, jak zmiana mindsetu może wpłynąć na naszą fizyczność.
To trochę jak obieranie cebuli.
Czym jesteśmy bez tych wszystkich programów, których zostaliśmy nauczeni? Co siedzi głęboko w nas? Każda epoka miała swoje centrum i myślę, że w naszym przypadku chodzi o duchowość.
Ciekawe jest też to, jak zmieniło się postrzeganie tej duchowości. Współcześnie to nie tylko religia, ale także np. rozwój wewnętrzny, joga, książki, kontakt z naturą.
Jest pewne niebezpieczeństwo w tym, że religie przestały być głównym ośrodkiem rozwoju duchowego. Ludzie zaczynają szukać siebie poprzez rozwój osobisty, co daje pole do nadużyć. Rodzą się różne pseudo religie, które w oszukańczy sposób monetyzują potrzeby duchowe społeczeństwa. A my, ludzie, niepotrzebnie szukamy alternatywy dla kościoła, bo kościół jest w nas. Autorytety upadają i ludzie rozpaczliwie szukają czegoś, czego mogliby się złapać. A ja apeluję, aby nie łapać się nikogo ani niczego, tylko szukać odpowiedzi w sobie. Cała sztuka polega na tym, aby znaleźć to w sobie. Jeśli nie podważamy autorytetów, to nie rozwijamy się, nie ewoluujemy. Tworząc tę płytę, podważyłam całą siebie.
Przestałam przez brak czasu, ale chcę do tego wrócić. Ostatnio Paweł zapytał mnie, czym się interesuję poza muzyką i nie umiałam odpowiedzieć. Nie miałam przestrzeni na żadne zainteresowania. Nawet książki przestałam czytać. Macierzyństwo i płyta to już i tak dużo. Jestem zuch dziewczyną, że jakoś to godzę. Mam mnóstwo podziwu wobec samotnych matek. Jak one to wszystko ogarniają? Każdej samotnej matce należy się order, bo, przysięgam, ja czasem nawet ze wsparciem nie daję rady.
Samotne mamy to totalne superbohaterki.
Zdałam sobie z tego sprawę, teraz gdy zostałam mamą. Teraz doceniam też bardziej moją własną mamę. Nie widywałam jej za często w dzieciństwie, bo pracowała na trzy czy cztery etaty. Wychodziła rano, wpadała na chwilę podgrzać obiad, leciała dalej i tyle ją widziałam. Z jednej strony mam w sobie jakiś żal, że mamy nigdy nie było w domu. Z drugiej strony podziwiam ją, bo ja i mój brat zawsze byliśmy nakarmieni, zaopiekowani, jesteśmy wykształceni. Nie wiem, jak udawało jej się to wszystko pogodzić. Kobiety chyba po prostu mają taką supermoc. Dziś z ogromną przyjemnością obserwują ją dzisiaj, gdy nie pracuje i jest dla mojego syna taką babcią, jaką zawsze chciała być mamą dla mnie. To niesprawiedliwe, że nie mogła być wtedy z nami. Winie system, który jest bardzo krzywdzący i uderza w rodziny. Rodzic powinien być obecny. Ja mam to szczęście, że mam komfort finansowy, partnera i mogę być rodzicem obecnym. Ile jest takich jak ja? Rozmawiam z sąsiadami, którzy mówią, że sytuacja jest, jaka jest i że nie mogą być obecni. Z rodziną spędzają tylko wieczory, a i tak jest masa przygotowań na kolejny dzień. Tak naprawdę mają z dziećmi tylko weekendy, o ile nie mają dodatkowej pracy. Obserwowanie tego sprawia mi dużo cierpienia. Rodzina jest pierwszym schodkiem do zbudowania zdrowej społeczności. Gdy schodek jest ukruszony, to społeczność nie jest w stanie wejść w dobry dialog.