Byliście bodaj pierwszym nastoletnim zespołem, który zdobył tak dużą popularność za sprawą Internetu. Dzisiaj to chleb powszedni. Czujecie, że wybilibyście się w obecnych czasach?
Justyna Święs: Mieliśmy szczęście, bo 8 lat temu młodych zespołów, szczególnie tych bujających w obłokach muzyki elektronicznej, było naprawdę niewiele. Mieliśmy też szczęście, ponieważ Kuba stanowi pewną siebie i nas część zespołu. Nie chował muzyki do szuflady, tylko wypuścił ją w przestrzeń, by odnalazła drogę, którą mogliśmy później szczęśliwie podążać. W tym momencie nie wiem, czy byłoby tak łatwo. Teraz trzeba mieć TikToki, Instagramy, śmamy i tak dalej. Trudno byłoby się odnaleźć. Trudno mi już się do tego dopasować.
Kuba Karaś: To prawda, byliśmy jednym z pierwszych zespołów, które wybiły się w Internecie. Czy teraz by nam się to udało? Trudno powiedzieć. Jest bardzo duża konkurencja, mnóstwo świetnych zespołów pojawiło się na rynku i wciąż się pojawia. Może niejako pokazaliśmy, że da się wybić w ten sposób… Chyba wolę się nie zastanawiać, czy teraz byśmy to zrobili [śmiech].
Jak wspominacie te 8 lat pod kątem waszej relacji i rozwoju muzycznego?
JŚ: To było naprawdę długie 8 lat. Czas w okolicach pierwszego albumu „No Bad Days” to okres istnego tetrisa kalendarzowego. Pogodzenie koncertów i szkoły, podróże pociągami ze sporą ilością sprzętu, brak kierowcy, realizatora dźwięku… Naprawdę dużo razem przeżyliśmy.
KK: Trzeba przyznać, że przez te 8 lat sporo się wydarzyło w naszych życiach. Wiele projektów pobocznych, występów gościnnych, trzy albumy The Dumplings plus reedycja. Bardzo dobrze wspominam ten czas. To najlepszy czas mojego życia. Sporo podróżowaliśmy i graliśmy za granicą, to nas wiele nauczyło. Czekam na kolejne 8 lat.
Który utwór The Dumplings jest waszym ulubionym, a za którym nie przepadacie?
JŚ: Ulubionym „Tam, gdzie jest nudno, ale gdzie będziemy szczęśliwi”, a znienawidzonym – poza „Słodko-słonym ciosem”, o którym już wiele razy na koncertach wspominałam – chyba „Możliwość wyspy”. To jedyna piosenka dosyć często puszczana w stacji radiowej, które gra u mnie w kuchni 24h/7.
KK: Trudno wybrać jeden ulubiony utwór, ponieważ wszystkie są jak nasze dzieci, hehe. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że album „Raj” jest moim oczkiem w głowie. Jestem bardzo zadowolony z niego, z tego, jak został przyjęty przez publiczność i jak sprawdził się koncertowo. Gdybym miał teraz możliwość powrotu do przeszłości, najwięcej zmieniłbym na pierwszej płycie, choć nigdy nie odrzuciłbym żadnej piosenki.
Z jakiej największej opresji musieliście wyjść w trakcie koncertu/przed koncertem?
JŚ: Koncert premierowy płyty „Sea You Later”. Podczas wielkiej dezorganizacyjnej burzy w trakcie koncertu przyjechała policja z powodu hałasu. Dowiedziałam się o tym od naszego realizatora, wykonując piosenkę, więc by uniknąć przegonienia nas, musiałam przeciągnąć międzypiosenkową gadkę, co dla mnie, mało rozgadanej scenicznie osoby, było nie lada wyzwaniem.
KK: Tych opresji było sporo… Ponieważ na scenie znajduje siękomputer i sporo elektroniki, wiele zależy od ich niezawodności, a nie są to najlepsi kompani podczas występów na żywo. Przypomina mi się pierwsza edycja Spring Break w Poznaniu, gdzie tuż przed koncertem spaliły się wszystkie kontrolery i musiałem zagrać cały koncert, używając tylko komputera i klawiatury. Stres był wielki, ale chyba nikt z publiczności nie zorientował się, że coś jest nie tak na scenie.
Gdybyście mogli zmienić coś w swojej historii, w jakim przypadku postąpilibyście inaczej?
JŚ: Uważam, że nasza historia toczyła i toczy się bardzo dobrze. Nie zmieniłabym nic.
KK: Chyba niczego bym nie zmienił w naszej ścieżce kariery. Każde przeżycie, potknięcie czy różne trudne sytuacje to dla nas kolejne lekcje, dzięki którym wiemy, czego unikać, przed czym uciekać. Doświadczenia nie buduje się tylko na bazie sukcesów.
Już wcześniej każde z was próbowało innych rzeczy, Justyna śpiewała chociażby Ewę Demarczyk, Kuba zaangażował się w produkcję i wsparcie młodych artystów. To powinno dać fanom do myślenia czy po prostu ciągle wam mało, niezależnie od liczby projektów, którymi się zajmujecie?
KK: Wciąż jesteśmymłodzi i mimo sporego doświadczenia wiele jeszcze przed nami. Chcemy się rozwijać, pracować z innymi artystami, poznawać nowe, różne od naszego, podejście do tworzenia muzyki. Stąd tyle projektów i współprac.
Co jest dla was najbardziej fascynujące w muzyce?
JŚ: Dla mnie najbardziej fascynujące jest tworzenie swojego, zupełnie nowego świata. Pisanie tekstów, które później każdy słuchacz interpretuje po swojemu. Do tego oczywiście koncerty. Zwłaszcza te pierwsze, zaraz po wydaniu nowego materiału, kiedy piosenki nie są jeszcze ograne, a stres naprawdę wielki i ekscytujący.
KK: Mnie w muzyce najbardziej fascynują spotkania z innymi artystami, od których zawsze można się nauczyć czegoś nowego. To dla mnie najbardziej inspirujące. Nieważne, czy pracuję z muzykiem, który funkcjonuje na rynku od lat, czy z debiutantem. Od każdego można się wiele nauczyć. To bardzo cenne lekcje.
Justyna, jaką cechę u Kuby lubisz i cenisz najbardziej, a co nieraz dało ci w kość? Kuba – analogicznie?
JŚ: W Kubie lubię jego pewność siebie oraz fakt, że w momentach, kiedy to było potrzebne, nadrabiał za cały zespół. Wolę się nie zagłębiać w to, co może dać w kość, już zapomniałam ;).
KK: U Justyny mogę wymienić jedną cechę, którą kocham, choć jednocześnie potrafi spowodować niezły dym. To bycie wolnym, kreatywnym duchem, co wprowadza super świeżość i niesamowite pomysły do wspólnych działań, ale czasami też zaburza pracę i rytm. Także jest to cecha, którą kocham, ale spowodowała sporo starć podczas pracy twórczej. Z drugiej strony zawsze warto się trochę zetrzeć, bo z tych iskier wychodzą super rzeczy.
Najlepsze i najgorsze wspomnienie z czasów zespołu?
JŚ: Najlepiej wspominam okres tworzenia pierwszej płyty, kiedy byliśmy 15-letnimi dzieciakami nieodczuwającymi jeszcze żadnej presji. Komponowaliśmy na wsi u rodziny Kuby. Łączyliśmy beztroskie bieganie po lasach, polach, pływanie w jeziorach, jeżdżenie na motorach i rowerach z siedzeniem w „studiu” (pokoju z kaflokiem wypełnionym sprzętem). Jedynym stresem była wtedy kartkówka z matematyki. Najgorsze? Nie pamiętam.
KK: Najlepsze wspomnienia to wszystkie największe koncerty na dużych festiwalach, np. na Open’erze. Uwielbiam grać koncerty. Najgorsze to chyba rozstanie z pierwszym managerem… i w ogóle rozstania z osobami, z którymi się współpracuje. To trudne decyzje, które niestety trzeba podejmować, biorąc na siebie dużą odpowiedzialność. Szczególnie w młodym wieku nie jest to łatwe. Nigdy nie wiesz, co wydarzy się później.
Z czego jesteście najbardziej dumni i życzylibyście innym zespołom?
JŚ: Z zachowania indywidualności i niepodążania za trendami.
KK: Najbardziej dumni jesteśmy z tego, że nawet jeśli nie zawsze wszytko układało się po naszej myśli, nie patrzyliśmy na innych z zazdrością, że akurat im się w pewnych momentach powiodło. Pilnowaliśmy własnej pracy, robiliśmy swoje i na tym się koncentrowaliśmy. Życzymy tego wszystkim.
Oboje mieliście w K MAG-u swoje pierwsze okładki. Jak to wspominacie?
JŚ: Sama sesja była dla mnie bardzo trudna, ponieważ nie lubię pozować do zdjęć. To było niemałe wyzwanie, ale okładka to fajna pamiątka.
KK: Poznałem wtedy Bartka Wieczorka [fotograf sesji okładkowej K MAG-a z Kubą – przyp.red.], więc bardzo fajnie to wspominam. Do dziś utrzymujemy kontakt. Cała ekipa spisała się wtedy na medal. Z Bartkiem zrobiliśmy później okładkę do drugiej płyty, także było to bardzo owocne i inspirujące wydarzenie.
Czego można się spodziewać po waszym ostatnim koncercie?
JŚ: Napewno zagramy sporo starego materiału, nawet te znienawidzone piosenki (w zupełnie nowych odsłonach).
KK: Możecie się spodziewać dużej dawki energii. Prześledziliśmy nasze trzy płyty i wybraliśmy numery, które najlepiej sprawdzą się w wykonaniu na żywo. W dodatku trochę je przearanżowaliśmy, żeby nie było to po prostu odegranie płyt. Będzie to trochę takie podsumowanie naszej 8-letniej działalności. Nie mogę się doczekać tego spotkania!