Matka, kobieta idealna (jesteśmy w Polsce, dla chłopca Matka z a w s z e będzie pisana wielką literą i żadna psychoterapia od Matki się nie zacznie, wszystkiemu winien ojciec) trwała przy pierwszym mężu lat bodajże dwadzieścia pięć. Obydwoje lekarze, wyswatani demografią i kierunkiem studiów, połączywszy minimum dwukrotnie gniazdko i wtyczkę wysmażyli dwoje dzieci, w tym mnie, Walterka. A potem, na szpitalnym korytarzu, zakręciła się za ojcem jakaś dupa z farmacji i stary zdezerterował do niej w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Siostra, znacznie starsza, szybko poszła na swoje, porodziła dzieci i wszystko wskazywało na to, że w zdecydowanie za dużym jak na lewicowe standardy mieszkaniu będę dorastał obok Mamy osuwającej się w nobliwe przekwitanie. Że takie będzie z nas duo, a za jakieś dziesięć, dwanaście lat w gnieździe zostanie już tylko mia Madre.
Wtem na horyzoncie pojawił się gieroj. Nie pamiętam Matki jakoś bezgranicznie zakochanej, gadającej głupoty z wypiekami na twarzy, że wieczorem przyjdzie Bogdan i co tu włożyć, co na stół dać? Nie raz usiłowałem sobie przypomnieć repertuar jej uśmiechów z tamtych pionierskich z Bogdanem lat i jeśli coś w niej pompowało szybciej krew, to rodzące się na powrót poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Gdy poznałem chama, miałem pewnie z osiem lat. „Chama” w znaczeniu „przeciwnika” tak, jak się mówi, że „w klubie wystartowało do kogoś pięciu chamów” – to ważne, bo ojczym był zbyt zamknięty w sobie, by na jakiekolwiek chamstwo sobie pozwolić. Ach, to byłoby nadużycie, wielka emocjonalna rozrzutność.
Z początku wydał mi się super: father figure, w odpowiednim momencie wskakujący w buty ojca. Jarał mnóstwo papierosów, więcej niż ktokolwiek w rodzinie, był wysoki, brzuchaty i tajemniczy. W ramach dni zapoznawczych graliśmy razem trochę w piłkę, najczęściej w formacji skaczący-nadpobudliwy-Walterek i staram-się-nie-zgasić-cennego-szluga-zbytnim-zaangażowaniem-w-ruch-Bogdan. Kiedy ów skubaniec zawitał do stolicy, nie miał pracy i wynajmował kawalerkę wielkości pięści. Pamiętam jedną wizytę u niego, bo typ miał pralkę franię, a już w 1992 roku frania to był jednak głęboki oldskul. Robotę ostatecznie nagrał mu ktoś z jego środowiska, to znaczy ze środowiska śląskich inżynierów i już w ten inżynierski etat wyposażony wprowadził się Bogdan do mojego rodzinnego domu. Za mały byłem, by się jakakolwiek lampka zapaliła, zbyt ufny wobec doświadczonego mężczyzny. Do dzisiaj zresztą tak mam, że o ile babeczki rozkminiam bez większych trudności i manipulację wyczuję na kilometr, to starszy, męski man może mnie wystrychnąć na dudka, używając trzydziestu procent zasobów intelektualnych.
No bo skumajcie: typo, który gdzieś tam ma byłą żonę i syna (ale kto nie ma po czterdziestce w dziewięćdziesiątym drugim?) wbija do miasta stołecznego z pustą kieszenią, sekretnym uśmiechem Mony Lisy i apetytem na ustatkowanie. Nie wiadomo dokładnie, co robi, bo nie opowiada niczego o pracy. Nie wiadomo, co lubi poza tytoniem. Nie bardzo wiadomo nawet, czy może się jąka, bo nie sposób przyłapać go na dłuższej wypowiedzi. Postawny, z tym swoim przenikliwym wzrokiem, zużywający jakąś tam przestrzeń i tlen, przemieszczający się bezszelestnie ktoś, kto wbija się klinem w zwyczaje twojej rozgadanej dotąd, transparentnej rzeczywistości.
Nietolerancja wobec przybysza zaczęła kiełkować z wolna. Mieszkałem sobie z Mamusią – i, nagle, kolejka do łazienki. Miałem całą matczyną atencję – a tu trzeba się nią podzielić. Wszystkie te dziecięce zaskoczenia miały potem przybrać muskularną formę pretensji, rozliczeń i bezwzględnych reakcji.
Od zawsze byłem beznadziejny z matematyki. Nosiło mnie ku rysowaniu, pisaniu, uwielbiałem zawiązywać relacje z różnymi typami charakterów, może w alternatywnym życiu skończyłbym jako terapeuta, ale nie skromny misio, tylko takirozhulany, jak Depko czy Eichelberger? Nie wiem, w każdym razie pierwiastki, funkcje i niewiadome zagrażały ciągowi mojej edukacji. Dla Mamy zaś edukacja była świętością, a nauczyciel papieżem. Jej pomysłem na wyjście z impasu było zaangażo- wanie Bogdana jako korepetytora. W czasie, w którym liczby bez reszty zastąpiły tak potrzebne mi słowa, inspiracje, ojcowskie mądrości i wskazówki, moje pragnienie wysiudania Bogdana z domu przybrało dojrzałą postać.
Siadaliśmy przy stole, budzącym grozę austriackim zabytku, który nie wiedzieć czemu zawsze przystrojony był w taki biały, pleciony obrus z dziurami i mogłem się dopatrywać w tych kropkach galaktyk albo nagich kobiet, ale jakoś z tego bogdanowego milczenia i własnej nieudolności musiałem ostatecznie ulepić prawidłowy wynik. A myślami byłem daleko: „Kiedy on tak zaczął nonszalancko zakładać nogę na nogę? Ile czasu minie zanim wyjdzie na peta, co da mi pięć minut wolności? Jak odkochać się w Alicji? Jak umocnić pozycję w grupie rówieśniczej? Albo nie stracić chociaż tej, którą mam? Jakim cudem innym przychodzi to tak łatwo? I ta matematyka, i to panoszenie się?”. Stuk! Stuk długopisem w papier:
– No to jak, Walterze?
– Nie wiem, nie mam pojęcia, dotąd jeszcze rozumiałem, ale dalej to jakiś kosmos, Bogdan… – bo po imieniu sobie byliśmy.
– Pomyśl. – I wychodził zajarać. Nie licząc mojego imienia w formie wołacza daje to cztery słowa z ust ojczyma. Tyle z liczenia na dziś, a on nawet nie wie, że pobił własny rekord z zeszłego tygodnia!
Tak to się sączyło przez lata. Milczenie, matematyka, żarcie, mijanki pod kiblem. Ale żarcie też w ciszy i chociaż pod nos dostawał zawsze od Mamy o dowolnej porze gorący i smaczny posiłek, to żeby jakieś „Dziękuję” albo „Och, jakie to smaczne!” padło, to sobie nie przypominam. Zresztą wiadomo, że wykończyłem dziada, więc wszelki obiektywizm nie jest w moim interesie. Wystarczą mi wyrzuty sumienia za inne występki.
Chłop emocjonował się z rzadka: jadąc po Warszawie – jaka zakorkowana, chaotyczna, zacięta i zabiegana – oraz na wspomnienie dzieciństwa. Trudno mi było wyobrazić sobie tego łysawego brodacza w wersji „krótkie spodenki plus roześmiana buzia”. Broda była jego znakiem rozpoznawczym, a jeśli dotychczas nie nazwałem go brodaczem, to dlatego, że Bogdan był niczym Święty Mikołaj. Nikt nie musi dodawać, że nosi bujny zarost, gdy o nim opowiada. Siwe umaszczenie ojczyma jawiło się jako coś tak oczywistego, że gdy pewnego dnia dał się w końcu namówić Matce na ogolenie całkowite – nie poznałem gościa. Wróciłem ze szkoły wykończony kolejnymi bitwami z rówieśnikami i naukami ścisłymi. Rzuciłem klucze i plecak na komodę. Podrabiane adidasy zsunąłem tak, by nie rozwiązać sznurówek i jakoś wtedy dostrzegłem w korytarzu pana w średnim wieku i powiedziałem:
– Dzień dobry.
– Cześć.
– Cześć? A pan jest?…
– No jak to, nie poznajesz mnie? – rozgadał się ojczym. Ja z kolei zaniemówiłem. To, co ujawniło zdjęcie maski Dionizego ze Złotopolskich nie przypominało żadnego znajomego ryja; od nosa w dół Picasso domalował mu niedorzecznie stromy podbródek, wole właściwie. Usta, cytując Bukowskiego, przypominały „dziurę wyciętą w naleśniku”. Uzyskano kolaż z Tomka Karolaka i Józefa Oleksego. Przeważały gładkie wypukłości i chociaż udawało się dostrzec w tym miksie jakieś oczy i uszy, to jakby je dostrzegać w rzeźbie z sześciu pożółkłych kartek wyrwanych z przedwojennego zeszytu. Od chwili ścięcia zarost dłużył się i stawał na powrót brodą. Nie było wątpliwości, że pomysłem z goleniem Mama nie trafiła w dziesiątkę. Przynajmniej mieliśmy jasność, że pod spodem nie kryją się zmarszczki mimiczne dowodzące bogatej przeszłości emocjonalnej podmiotu. Gładź. Gładź szpachlowa, śląska, śniada. Choć trzeba oddać inżynierowi, że wyprzedził brodate hipsterstwo o dekady i pod patentem na brak osobowości i kształtu jaźwy mógłby dopisać „pierwszy!”.

Powieść Piotra Szmidta „Dwa psy przeżyły” ukaże się już 6 maja nakładem wydawnictwa Wielka Litera.