Te role pojawiają się właśnie ze względu na stulecie. Producenci porządnie zabrali się za ten temat. To zresztą przepiękna rocznica. Przemyślenia mam szczególnie po „Piłsudskim”. Ten facet był niesamowity. Poznałem go bliżej, wchodząc w jego skórę. Film opowiada nie o marszałku, ale jeszcze o Ziuku. Nasza historia zaczyna się, kiedy Józef ma czterdzieści lat i siedzi w szpitalu dla wariatów w Petersburgu. Udaje szalonego, żeby przeżyć, ale gdyby nie przyjaciele, pewnie by się nim stał. Ziuk jest ryzykantem, terrorystą i podwójnym agentem. Robi wszystko, by siać zamęt wśród zaborców, kupuje broń i rzuca bomby w zdrajców, a do tego ma wizję wolnej Polski – wizję zupełnie nieuzasadnioną, bo przecież kraju nie ma na mapach od stu lat! Ile jeden człowiek potrafi mieć siły i charyzmy, żeby wbrew przeciwnościom losu ciągnąć za sobą to wszystko, tych wszystkich ludzi – to nas w tym filmie interesuje. Ważne są też kobiety Piłsudskiego. Niezwykle silne i mądre, nie pozwoliły sprowadzić się do roli służących u boku silnego mężczyzny. To kobiety, które walczą o swoje prawa i miłość.
W końcu Ziuk nieco przesadza z tą charyzmą i zmienia ustrój Polski. Docieracie do tego momentu?
Nie, film kończy się z odzyskaniem niepodległości. Mówimy raczej, skąd wziął się ten facet, jego motywacja oraz siła.
Powiedziałeś, że odzyskanie niepodległości to piękna rocznica. Polacy pięknie ją świętowali?
Polacy? Jak zwykle świętują, kłócąc się. To kolejna refleksja.
Najczęściej o to, kogo oskarżyć o niepowodzenia. Z tego rodzi się między innymi antysemityzm, bo przecież trzeba znaleźć kogoś winnego, kozła ofiarnego. Poza tym kłócą się o rolę Kościoła w życiu politycznym i naszym codziennym. Ten aspekt powtarzania się historii bardzo mnie przeraża.
A jaka powinna być rola Kościoła?
Taka, do której został stworzony. Do krzewienia wiary, a nie wtrącania się w politykę. Jestem za pełnym rozdziałem Kościoła od państwa.
Księża uważają, że krzewienie wiary to dbanie o to, żeby prawodawstwo w Polsce było zgodne z naukami Kościoła.
Prawodawstwo nie powinno mieć nic wspólnego z nauką Kościoła. Każdy powinien mieć wolność wyznania i wyboru. Kościół nijak ma się do prawa.
Jakie jest życie na trzeźwo?
Kiedyś myślałem, że nie do przyjęcia. A teraz myślę, że właśnie to wieczne pijaństwo, rozchwianie i uciekanie od dorosłości jest nie do przyjęcia. Dopóki jesteś niedojrzałym chłopcem, masz dwadzieścia parę lat i posiadasz pewien młodzieńczy wdzięk, to to jeszcze przechodzi. Ale jak już stajesz się facetem, masz dziecko i rozwalony związek, to przestaje to być wdzięczne. Zaczynasz być żenujący.
Nie wychodzisz nigdzie w piątek wieczorem?
Rzadko, bardzo rzadko. Szczęśliwie trochę się zestarzałem. Nie chce mi się już wystawać na PKP Powiśle z fajkiem w ręce i udawać, że sprawia mi to przyjemność. Wolę spotkać się z przyjaciółmi na kolacji. Uwielbiam snuć plany, wymyślać nowe projekty i doprowadzać je do końca. Właśnie tak było z TheMuBa. Pomyślałem, że brakuje platformy internetowej dostarczającej ludziom spektakle na żywo prosto z teatru. Trzy lata pracowałem nad prezentacją i chodziłem z nią po inwestorach. Wreszcie w zeszłym roku udało mi się znaleźć odpowiednią osobę. Symbolicznie w moje czterdzieste urodziny platforma ruszyła, a ja poczułem, że wreszcie zrobiłem coś od początku do końca i świadomie. To niesamowity zastrzyk energii.
Powiedziałeś kiedyś: „Będę szokował, bo inaczej grozi nam katolickie zapierdzenie”.
Boże! To z jakiegoś „Playboya”.
Dzisiaj ta potrzeba jest znacznie mniejsza. Wciąż chcę być szczery i bezpośredni, ale mam w sobie dużo więcej wyrozumiałości. Teraz wiem, że świat nie jest czarno-biały. Natomiast sztuka powinna szokować. Nie jest po to, by siedzieć miło na widowni i pierdzieć w stołek.
Kiedyś jeden z posłów PiS zniszczył rzeźbę Maurizio Cattellana przedstawiającą Jana Pawła II przygniecionego meteorytem, a sejmowy Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski usprawiedliwiał jego wyczyn, argumentując, że ta rzeźba to żadna sztuka, bo sztuka „powinna nieść w sobie ponadczasowe wartości utożsamiane z pięknem i wywoływanymi przez nie pozytywnymi emocjami”.
Super. Moim zdaniem sztuka jednak powinna szokować. W teatrze lubię, kiedy ludzie są na granicy i nie do końca wiedzą, jak się zachować. Grałem kiedyś w „Poruczniku z Inishmore”, bardzo krwawej sztuce Martina McDonagha, reżysera filmu „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”. McDonagh kiedyś często pisał o IRA i innych terrorystach. Jechał po nich tak, że wydali na niego wyrok, więc musiał uciekać do Stanów. W „Poruczniku…” terrorysta z IRA mści się za śmierć swojego ukochanego kotka, z każdą minutą temperatura rośnie, jest krwawo. Podczas jednego z występów, w kulminacyjnym momencie, gdy już zgasło światło i ucichła muzyka, jakaś kobieta na widowni nie wytrzymała, wstała i krzyknęła: „Co to jest, kurwa, za sztuka?!”. W tej ciemności i nagłej pauzie słychać było tylko ją. Po chwili zapaliło się światło, a ja siedzę z krzyżem wbitym w gardło mojego znajomego, podczas gdy dookoła nas tryska krew. To są momenty! To był słynny spektakl, zagraliśmy go czterysta razy. Nawet Roman Pawłowski, związany raczej z Teatrem Rozmaitości, ogłosił „Porucznika z Inishmore” sztuką roku.
A co z tym „katolickim zapierdzeniem”? Wydarzyło się?
Wydaje mi się, że chodziło ci ogólnie o kulturę, społeczeństwo.
W takim razie chyba się nie wydarzyło. Wydaje mi się, że im bardziej chcą, żeby się wydarzyło, tym większa jest kontra. Widać to chociażby po sukcesie „Kleru”, który był dosyć łagodny jak na tematykę i możliwości Smarzowskiego, a mimo to spotkał się z pięciomilionową widownią. Ale nie jestem miarodajny, Warszawa żyje w bańce. Żeby wiedzieć, jak jest, trzeba wyjechać poza stolicę.
W Warszawie chyba też widać, co się dzieje. Kobiety wychodzą na ulice, bo posłowie debatują, czy wprowadzić całkowity zakaz aborcji, ONR organizuje marsz na dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób, ludzie Rydzyka zakładają partię.
Tak, ale chyba wtedy nie mogłem mieć na myśli takiego rodzaju „zapierdzenia”. Nie wyobrażałem sobie, że to pójdzie w tę stronę. Ze zjawiskami takimi jak imperium Rydzyka powinni walczyć ludzie Kościoła, bo strasznie psuje ich wizerunek. Gołym okiem widać, jakie są jego intencje, że nie ma to nic wspólnego z wiarą.
Kilka razy w roku. W Święta Bożego Narodzenia zawsze jeździmy do księdza Wojtka Drozdowicza na Bielany, przyjaźnię się z nim od lat. Czuję się tam jak u siebie w domu.
Borys Szyc przyjaźni się z księdzem?
Wojtek jest zaprzyjaźniony z wieloma artystami. Poznaliśmy się dawno, dawno temu, chyba byłem jeszcze na studiach. Później wspólnie z Jerzym Trelą nagrywaliśmy tam film dla Fundacji „Budzik” Ewy Błaszczyk. Na Bielanach jest zupełnie inny klimat – są artyści, jest muzyka. Zresztą Wojtek też jest walnięty, stale wymyśla jakieś nowe sprzęty grające. Ma słynną szopkę z żywymi zwierzętami, które wszyscy rozpieszczają, a nawet aplikację na telefon, za pomocą której włącza muzykę. Jest świrnięty i to mi się podoba. Chce być pisarzem i reżyserem. Dobrze z nim pogadać, czuć w nim powołanie. Dzięki niemu nie tracę nadziei, że w Kościele są jednak fajni ludzie.
Powiedziałeś, że kiedyś kreowałeś się na łobuza. Nie jest tak, że teraz kreujesz się na ułożonego i odpowiedzialnego? „Nie imprezuję, biegam, pracuję od świtu do nocy, przyjaźnię się z księdzem”.
Nie powiedziałbym, że się kreuję. Tak po prostu jest. Przestałem się kreować. Nie potrzebuję być wszędzie, robić wszystkiego. Okazało się, że nie jestem taką duszą towarzystwa, za jaką się uważałem. Więcej mam w sobie z odludka.
Widziałam taki news: „Borys Szyc zrobił urodziny. Przyszło sto sześćdziesiąt osób”. Podobno powiedziałeś, że to najbliższe osoby.
To były moje czterdzieste urodziny. Chciałem spotkać się ze wszystkimi, których dawno nie widziałem, a są mi bliscy. By poczuli, że o nich pamiętam. Oczywiście tych „najbliższych” było trochę mniej, ale przyszli ze swoimi drugimi połówkami. Oprócz jednego skurczybyka wszyscy się zjawili i zrobili mi niesamowite niespodzianki. Były występy, śpiewy, dwóch przyjaciół z roku napisało kawałek, który zresztą wyrapowali. Moja Justyna i agentka wszystko trzymały w tajemnicy przede mną.
To było w restauracji. Nie mogę zabronić ludziom picia alkoholu, wszyscy są dorośli. Nikt się nie uwalił, po prostu czerpaliśmy przyjemność z bycia razem. Sam też nie czułem, że mi czegoś brakuje. Była taka energia i atmosfera, że przez kolejne trzy dni ludzie pisali mi, że było super. To moje najpiękniejsze urodziny do tej pory.
Jak twoje role kinowe? Z jednej strony „Listy do M.”, z drugiej film z Agnieszką Holland.
Oczywiście, wolałbym częściej grywać u Agnieszki Holland, ale płodozmian też jest potrzebny. Dużo pracuję w teatrze, co jest ciężką robotą, więc kiedy pojawia się coś takiego, jak „Serce nie sługa”, to dla mnie taki wakacyjny oddech.
Zawsze o nich myślę, staram się trzymać pewien poziom, bo pieniądze po prostu są ważne. Nie tylko uprawiam sztukę, ale też prowadzę biznes. Mam działalność gospodarczą, a w tym gospodarstwie jest dużo buziek do wykarmienia.
Mówisz teraz o gospodarstwie domowym czy o firmie?
O gospodarstwie domowym i biznesie. Dużo się nauczyłem przez ostatnich kilka lat, zwłaszcza przez ostatnie dwa. Między innymi właśnie oszczędzać. Poznałem niejakiego Michała Szafrańskiego, który mnie zafascynował, pokazał, jak można poukładać sobie życie. To nie wstyd mieć pieniądze, ale u nas pokutuje myślenie: „Jak ma, to znaczy, że ukradł”.
Skąd to się bierze twoim zdaniem?
Myślę, że to jeszcze po komunie. Takie przekonania tkwią nawet w naszym języku, są częścią kultury: „Jak ma, to ukradł. Pierwszy milion trzeba ukraść. Ma pieniądze – nieuczciwy”. Wiadomo, że są złodzieje, ale uczciwie też można zarobić, a później inwestować, żeby żyć nie tylko godnie, ale i fajnie.
Nadal lubię wydawać pieniądze, ale teraz wiem, na co one idą. Kiedyś natomiast ile przyszło, tyle wyszło. Pieniądze paliły mi się w rękach. Wydawałem więcej, niż mogłem zarobić, żyłem na kredyt. Dzisiaj po prostu mam nad tym kontrolę.
Jak podsumowałbyś ten rok?
Zastanawiałem się, co zrobić z nadmiarem pozytywnych emocji, bardziej borykałem się z nadmiarem dobra, które mi się przytrafiało, niż z trudnymi sytuacjami. To dla mnie nowe doświadczenie. Ten rok był niezwykle twórczy. Symboliczny przez urodziny i wprowadzenie w życie TheMuBy. Wiele projektów kończyło się na gadaniu, a teraz z tego gadania coś powstało. To chodzi i działa. Jestem dumny. To był kolejny dobry rok… pełen miłości, pracy i podróży. Jestem trochę zmęczony, ale szczęśliwy.
A jak będzie wyglądał przyszły?
Równie pracowicie, ale o pewnych rzeczach jeszcze nie mogę mówić. Pojawi się serial na podstawie świetnej polskiej literatury, poza tym robię film z Gośką Szumowską, z czego niezwykle się cieszę, i kolejny z Maćkiem Bochniakiem, „Magnezja”. Scenariusz jest pojechany, napisał go razem z Mateuszem Kościukiewiczem, obsada też kosmiczna. Bardzo się cieszę na ten film. Oprócz tego nadal nie rozstaję się z teatrem, mam w planach zrobienie wielu audiobooków. Pracuję też ze Storytelem, z którym w przyszłym roku będziemy robić duży projekt o Sherlocku Holmesie. Z Audioteką z kolei zrobiliśmy kolejny sezon „Sierżanta Cuffa”. W styczniu kończę serial z BBC. Co chwilę jednak ktoś się dobija z czymś nowym. To daje mi poczucie, że ten świat jednak na mnie czekał. Aż wrócę zdrowy i świeży.
Borys Szyc (1978) – aktor filmowy i teatralny, urodzony w Łodzi. Od 2000 roku związany z Teatrem Współczesnym. Znany z ról w „Symetrii”, „Wojnie polsko-ruskiej”, „Krecie”, a ostatnio w „Zimnej Wojnie”. Jest właścicielem i pomysłodawcą internetowej platformy TheMuBa streamującej spektakle teatralne i koncerty.
Materiał pochodzi z numeru K MAG 95 Independent Issue 2018/2019, tekst: Dominika Sitnicka.