Sztuka Mikołaja Sobczaka nie jest obojętna. Artysta, snując w swoich cyklach historyczno-polityczne opowieści, uświadamia nam, że przedstawiana w nich absurdalna rzeczywistość nie odbiega tak bardzo od tej, która nas otacza.
Narracja twojej ostatniej wystawy, „New Kingdom” w Polana Institute, była mocno osadzona w kontekście historyczno-politycznym. Zresztą nie ona pierwsza. Skąd bierzesz tematy do swoich wystaw?
Po prostu nie zgadzam się na przekonywanie mnie, że fantazje są rzeczywistością. Że Europa kiedykolwiek była biała. Że nasza kultura jest monolitem zbudowanym na jednej religii, a wszystko, co funkcjonuje obok tego monolitu, stanowi dla niego zagrożenie. Że ludzka seksualność jest zła. Że pewne cechy, takie jak empatia czy opiekuńczość, są bardziej „kobiece niż męskie”.
Snujesz w nich jednak wizję alternatywnej historii.
Te fantazje widzę jako przykłady alternatywnej historii. Bardziej interesuje mnie polityka historyczna, czyli dlaczego niektóre wydarzenia celebrujemy jako święta narodowe, a z ich uczestników robimy bohaterów, kształtując tym samym postawy obywatelskie i systemy wartości? Albo jak to się stało, że ktoś uznał pewne zjawiska za normalne lub naturalne i w jakim stopniu była to decyzja ekonomiczna i polityczna? Dlatego często trzeba zajrzeć do przeszłości, w której możemy znaleźć najbardziej obiektywne odbicie naszych czasów. Obiektywne, bo wolne od współczesnych preferencji. Tak jak na wystawie „New Kingdom”, opowiadającej o komunie radykalnych populistów, osób twierdzących, że najlepiej będzie nam się żyło, kiedy wszystkie reguły nagniemy do religii. Patrząc na wydarzenia z 1534 roku, stwierdzamy pochopnie: „Zwariowali!”. A zaraz potem część z nas idzie na manifestację w sprawie penalizacji aborcji, bo tak nakazuje religia. Gdybym miał uderzyć swoją odpowiedzią w bardziej metaforyczne tony, to chciałbym widzieć sztukę jako pomost zbudowany z luster – coś, co łączy podzielone społeczeństwo, wskazuje analogie między przeszłością i teraźniejszością, a także pozwala nam się w nich przejrzeć. Zobaczyć chociażby, jak dajemy wiarę opowieściom polityków o wyimaginowanych wrogach, z którymi toczą wyimaginowaną walkę (uchodźcy czy osoby LGBT), a ignorujemy prawdziwe zagrożenia, takie jak postępująca katastrofa klimatyczna.
W twoich pracach często pojawiają się bohaterowie z kultury drag queen. Jaką rolę pełnią?
Drag queens pojawiły się w moich pracach jako personifikacje nowego porządku. Nowego zarówno pod względem społecznym, ekonomicznym, jak i kulturowym. Celebrują całkowite wyzwolenie się z patriarchatu, a także komentują przemiany na rynku pracy, gdzie najbardziej pożądanymi pracownikami są ci wykazujący się tak zwanymi „miękkimi umiejętnościami” (między innymi empatią, komunikatywnością, umiejętnością pracy w grupie, opiekuńczością), które w naszej kulturze widziane są jako „kobiece”. Z historycznej perspektywy to właśnie drag queens i transwestyci doprowadzili do największych zmian w stosunku prawa do seksualności. Ich frustracja i zmęczenie ciągłymi aresztowaniami, byciem zepchniętymi na społeczno-ekonomiczny margines sprawiły, że tę energię przekuli w samoorganizację i, co istotne, wygraną walkę z opresyjnym aparatem państwowym. Doprowadzili do zmiany w prawie, dzięki czemu ludzie stali się wobec siebie równi, bez względu na ich seksualność. Są to efekty między innymi zamieszek w kafeterii Compton’s w San Francisco w 1966 czy w barze Stonewall w Nowym Jorku w 1968.
Łączysz ze sobą zupełnie różne media, takie jak malarstwo i film, a jednak twoje wystawy są niezwykle spójne i za każdym razem tworzą fascynującą opowieść.
Malarstwo jest medium uznanym za tradycyjne, czy wręcz konserwatywne. Natomiast film w obszarze sztuk wizualnych, czyli „wideo”, przyjęło się klasyfikować jako „nowe medium”, a więc z założenia progresywne. Właśnie to napięcie wydaje mi się interesujące. Dobrze ilustruje współczesne polityczne podziały: konserwatywna prawica i postępowa lewica. Dlatego na moich obrazach i w filmach aktywiści na rzecz mniejszości spotykają się z kibolami, żołnierzami wyklętymi, działaczkami „Solidarności”. Jednoczą się we wspólnym celu – zmianie dręczącego nas systemu. Poza tym z bardziej technicznego punktu widzenia obrazy są rodzajem scenariuszy, albo wprowadzeniem do filmów: przedstawiają ich bohaterów i przyświecające im idee.
"New Kingdom Orgy", 2019; dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute
Po warszawskiej akademii zdecydowałeś się na studia w Kunstakademie w Münster. Zmieniło to twoje myślenie o tworzeniu?
Przede wszystkim ten zagraniczny dystans sprawił, że spojrzałem na rzeczywistość ze znacznie szerszej perspektywy, a nie tylko dotychczasowej, czyli studenta ASP w Warszawie, zaczynającego wkraczać w świat sztuki. Wówczas głównie pochłaniało mnie coś, co można by nazwać krytyką instytucjonalną. Co należałoby poprawić na Wydziale Malarstwa, którego byłem studentem, jaki stosunek mają instytucje sztuki i prywatne galerie do młodych artystów. Po wyjeździe do Niemiec te wewnątrz-artystyczne problemy przestały mieć znaczenie. Na ich miejscu pojawiło się polityczne zaangażowanie – rosnąca potrzeba subwersji, czyli używania istniejących elementów kultury do zbudowania wokół nich nowych narracji, szukania innych znaczeń. Tak jak to miało miejsce, kiedy w filmie „Wyklęte” razem z drag queens, Bellą Ćwir, Charlotte oraz Uelem, odtworzyliśmy sceny z wydanego przez IPN komiksu „Wilcze tropy” opowiadającego o losach żołnierzy wyklętych.
Zdarza ci się też pracować z innymi artystami. Z Justiną Los tworzyłeś Polen Performance. Teraz pracujesz na swoje nazwisko?
Nie postrzegam swojej pracy jako „budowanie własnej marki”. To byłoby wyjątkowo cyniczne i niemoralne, a przy okazji zwyczajnie nudne. Najbardziej fascynującym momentem jest wysłuchanie drugiej osoby, zrezygnowanie z potrzeb posiadania jedynej słusznej racji czy „błyszczenia”. Czyli po prostu pozwolenie sobie na to, aby inni wpływali na moje postrzeganie świata – patrzenie na rzeczywistość nieskończoną liczbą par oczu i tym samym wypracowanie wspólnych metod działania przeciwko temu, co nas przygnębia. Natomiast jeśli chodzi o performensy, to wciąż staram się wykonywać je z drugą osobą, ponieważ to niesie ze sobą większe napięcie, energię. Regularnie współpracuję z Nicholasem Grafią, niemiecko-filipińskim artystą, co nam obu dostarcza wyjątkowo dużo stymulacji związanej ze zderzeniem się dwóch teoretycznie obcych sobie kultur, doświadczeń, a koniec końców zaskakująco pokrewnych, wynikających z kolonialnej przeszłości, katolicyzmu czy ludowych wierzeń i szamanizmu.
Dostałeś nagrodę Fundacji ING, a twoja wystawa podczas Warsaw Gallery Weekend była jedną z najlepiej recenzowanych. Jakie są twoje dalsze plany artystyczne?
Trudno mi odpowiedzieć w punktach. Pracuję codziennie, dlatego moje „plany artystyczne” to po prostu kontynuacja tego organicznego procesu. Oczywiście są w nim bardziej konkretne projekty, przy których trzeba trochę więcej „załatwić”. Chociażby zbliżające się zdjęcia do dokudramy o ostatnich dniach Belli Ćwir, czy film o początkach polskiej sceny drag kingów i jej przedstawicielce Magdalenie Farat, która zagrała również w „New Kingdom” pokazywanym w ramach naszej wystawy na WGW. Poza tym na pewno kolejne obrazy, performensy, a ostatnio też ceramika. Zresztą najciekawsze w tej pracy jest to, że dokładnie nie wiem, dokąd mnie zaprowadzi, ale cała przyjemność w tym, żeby właśnie tam pójść.
Mikołaj Sobczak (ur. w 1989 r.) ukończył ASP w Warszawie w Pracowni Działań Przestrzennych. Był stypendystą Universität der Künste w Berlinie. Od 2015 do 2019 roku studiował w Kunstakademie w Münster. Zajmuje się sztuką wideo, malarstwem i performansem. Jego prace były pokazywane m.in. w MSN w Warszawie, Dortmunder Kunstverein, Bozar w Brukseli, Whitechapel w Londynie.