Podobno akcja „Ultima Thule”, filmu, przy którym pracujesz jako aktor i producent, dzieje się w dziczy.
Klaudiusz Chrostowski, reżyser, chciał stworzyć obraz o młodym mężczyźnie mierzącym się z osobistą stratą, utratą kogoś bliskiego. Bohater „Ultima Thule” wyjeżdża do Szkocji i udaje się na wyspę oddaloną od cywilizacji. Panuje tam totalna dzikość, wyspę zamieszkuje może trzydzieści osób, a mój bohater wtapia się w otoczenie, by przepracować własne emocje. Wydaje mi się, że ten rodzaj surowej natury jest nam potrzebny, aby zmierzyć się z dzikim pierwiastkiem w sobie.
Sam mierzysz się z dzikością?
Jest taka baśń o Żelaznym Janie, który mieszka na zamku, i nie zna świata poza nim. Okazuje się, że w piwnicy w zamkniętej klatce mieszka „dziki człowiek”, który prosi Jana o pomoc w otwarciu klatki. Musi on wykraść klucz znajdujący się pod poduszką królowej, matki Jana. Bardzo lubię tę opowieść, ponieważ mówi o uwalnianiu swojej dzikości. Dla mnie aktorstwo jest właśnie sposobem na wypuszczenie z siebie tego dzikiego. To się chyba bierze z wrodzonej nieśmiałości.
Byłeś nieśmiałym dzieckiem?
Tak, choć dziś tego po mnie nie widać. Poszedłem do szkoły aktorskiej, bo byłem wstydliwym chłopakiem. Pociągało mnie coś w filmie, a podskórnie wyczuwałem, że na scenie można dać upust emocjom.
Potrafisz dać upust tym emocjom poza sceną?
Tak, niedawno wybrałem się na koncert The Blaze. Czułem się jak fanboy, stałem pod sceną i totalnie dałem się porwać muzyce i tańcowi. Każdemu życzę, żeby znalazł w sobie taki wentyl, to bardzo potrzebne uczucie. Może to być muzyka, pisanie, sport…
Zostańmy przy sposobach na emocje. Zagrałeś Jerzego Górskiego, człowieka, który borykając się z uzależnieniem, odkrył sport wyczynowy.
Pamiętam, jak Jerzy opowiadał mi, że po którymś kilometrze na rowerze czy w trakcie długiego biegu po prostu był na haju. Dopamina, kortyzol z serotoniną szaleją. To pozwalało mu czuć się świetnie.
Zagrałeś też w przełomowej, jeśli chodzi o debatę na temat emocji, „Sali samobójców”. Byłeś wtedy bardzo młody. Pamiętasz, jak ten film na ciebie wpłynął?
Pamiętam, że ludzie naprawdę mieli mnie za chłopaka z czarnymi farbowanymi włosami, który nie panuje nad swoim życiem. Przez pewien czas opinia publiczna wręcz zmuszała mnie do bycia zamkniętym w sobie rozemocjonowanym człowiekiem, którego zagrałem, a ja w rzeczywistości jestem otwarty i ciekawy życia, kocham poznawać świat i lubię przebywać z ludźmi.
fot. Kasia Bielska / Papaya Films
Co jest potrzebne, żeby wprowadzić się na przykład w stan furii, który oglądaliśmy w „Sali samobójców”?
Staram się wprowadzić w stan, który mam zagrać. Powoli łapię odpowiedni moment i emocję, po czym należy już tylko to zagrać niezależnie od okoliczności. Na planie „Sali samobójców” mieliśmy taką niespodziewaną sytuację, gdy w jednej ze scen z Agatą Kuleszą rozwaliły nam się drzwi. Udało mi się je domknąć, nie przestając grać, by nie wypaść z tego stanu, w który się wprowadziliśmy.
Czyli idziesz na żywioł?
Nie. Wierzę, że proces aktorski jest świadomy. Musisz przygotować sobie emocjonalne pole, potem pozostaje gra.
Domyślam się, że do tego potrzebne są też odpowiednie warunki pracy na planie.
Znasz „Pieskie popołudnie”? Jest tam piękna scena, gdy Sonny, grany przez Ala Pacino, dzwoni do swojego partnera. Aby ta scena miała autentyczną głębię, Sidney Lumet wybudował namiot, w którym znajdowała się kamera, rekwizyty i aktor – wszystko po to, by zapewnić Pacino idealne warunki. Jeśli reżyser i ekipa to rozumieją, właściwe emocje można świetnie nastroić, natomiast jeśli na planie panuje pośpiech, często w kamerze pojawiają się przypadkowe reakcje.
Jakie są twoje doświadczenia?
Nie zawsze było różowo, nieraz męczyłem się na planie albo nie potrafiłem się przebić. Teraz uczę się komunikacji, bo przecież najważniejsze jest, by film, który razem tworzymy, wyszedł dobrze. Aktor porusza się w duchowej materii, myśli i odczuwa emocje, które ma przekazać widzowi. Jeśli na planie udaje się stworzyć warunki do takiej pracy, staram się jeszcze bardziej.
fot. Kasia Bielska / Papaya Films
Jak to wygląda za granicą? Miałeś niejedną okazję grać poza Polską.
Kultura i film nie są w stanie funkcjonować bez kontekstu społecznego. Potrzeba społeczeństwa, w którym kultura może się rozwijać. Na Zachodzie to funkcjonuje nieco inaczej, myślę, że ze względu na dłuższą tradycję demokracji. Nie chodzi o zarobki, związki ani o to, jakie auto z kierowcą podjeżdża pod hotel, by zawieźć cię na plan. Mam na myśli dialog między aktorami i ludźmi na planie w ogóle. Podoba mi się, że na Zachodzie każdy bierze odpowiedzialność za pracę, którą wspólnie wykonujemy. Poczucie dumy i bycia potrzebnym jest obecne w społeczeństwie i na planie.
Jak ci się dorastało w Polsce?
Jeszcze jako dziecko przyjechałem z Niemiec do kraju, z którego wszyscy chcieli wyjechać. Miałem poczucie, że coś jest nie tak. Myślałem: „Wszyscy chcą stąd uciekać”. Taką atmosferę zapamiętałem.
A jednak zostałeś i poszedłeś do szkoły teatralnej. Chciałeś coś zmienić w tym kraju?
Wtedy w ogóle panował głód zmiany. Chcieliśmy rozwalić system od środka, w szkole protestowaliśmy przeciwko temu, jak prowadzono niektóre zajęcia, buntowaliśmy się wobec nadużyć władzy czy przemocowych sytuacji. Dziś nie opowiadam o tym za wiele, ale rozliczaliśmy się z takimi sytuacjami na bieżąco. To był mój okres buntu. Dobrze, że mijają czasy szkół, w których aktorów się tresuje. Wyniki osiąga się nie przez napieprzanie, lecz naukę i obserwację.
Tresowanie chyba w ogóle nie przynosi niczego dobrego.
Zastanawiam się, jak w takim przemocowym środowisku młody człowiek uczy się operować czymś intymnym, takim jak ciało?
fot. Kasia Bielska / Papaya Films
Nie ma chyba mowy o zdrowym podejściu do intymności, gdy na planie panuje przemoc.
Dość prędko trzeba sobie uzmysłowić, że ciało jest narzędziem. Sam nie jestem zwolennikiem nagości dla nagości, pamiętam zresztą sytuację podczas kręcenia „Córek dancingu”, gdy w jednej ze scen rodzina biła się na poduszki. Mieliśmy bić się nago. Przyszliśmy na plan, a Agnieszka Smoczyńska, reżyserka, powiedziała, że mamy się rozebrać. Zapytałem, czy to żart, bo przecież nie ma sensu się rozbierać.
Czyli masz problem z nagością?
Większy problem mam z aktorami, którzy aż nazbyt chętnie się rozbierają. Czasem eksponujesz ciało na planie, żeby pozbyć się wstydu. Wstyd jest tak intymną sprawą, że bardzo trudno ukryć go przed kamerą. Jest mnóstwo filmów, w których sceny erotyczne nie działają, gdzie widać, że aktorzy się męczą, bo nie pokonali psychicznej bariery wstydu. Ja, grając, rozbieram się non stop, ale z emocji, i muszę to robić tak, aby widz nie wiedział, że się z czymś mierzę. Cielesność nie jest dla mnie wyznacznikiem. Znacznie trudniej rozebrać się emocjonalnie.
Kiedyś usłyszałem, że istnieje ponad dwieście rodzajów łez. To oznacza, że płaczemy na różne sposoby, inaczej ze szczęścia, z radości, strachu czy wściekłości. Płacz to intymna i niezwykle złożona sprawa. Aktorzy chętnie pokazują płacz, choć w życiu ludzie robią wszystko, by go ukryć. To intymność, z którą moim zdaniem kino ma większy problem. Ten właściwy stan, w którym łzy są autentyczne, jest naprawdę trudnym „rozbieraniem się” z emocji.
Jak uczyłeś się grać emocje?
Wrócę do „Sali samobójców” – wtedy o emocjach mówiło się jeszcze mniej, a tematu samobójstw praktycznie nie nagłaśniano. Przygotowując się do roli, czytałem statystyki i byłem przerażony, jak wielu młodych ludzi odbiera sobie życie. Pamiętam dobrze pracę na planie oraz fakt, że część scen powstała na bazie obserwacji, po prostu reżyser Janek Komasa je zasłyszał. Niektóre wybuchy złości z kolei podglądaliśmy na YouTubie i przenosiliśmy na film. Dzisiaj wydaje się to odległą przeszłością.
Od tego czasu chyba wiele się zmieniło?
Rozmawiamy o nieśmiałości, o sprawach delikatnych i stanowiących tabu nie dlatego, że są zakazane, lecz zabrakło miejsca na omówienie ich. W tym tkwi też ogromna rola twórców, którzy takie tematy poruszają. Cieszę się, że również jako producent mam okazję coś zaproponować, wypowiedzieć się choćby na temat tak intymny jak utrata. Wczoraj byłem w Zachęcie na wystawie „Niepokój przychodzi o zmierzchu”, gdzie prezentowane są prace artystek i artystów urodzonych w latach dziewięćdziesiątych. Widziałem, jak opowiadają o swoich emocjach, i to nie jest jedynie wypadkowa kilku indywidualnych spostrzeżeń. To głos społeczeństwa, które traktuje swoje emocje bardzo poważnie.
Do pracy nad „Ultima Thule” zabrałeś się jako aktor oraz producent. Czujesz, że dzięki temu uda cię lepiej wyrazić, na czym ci zależy w kinie?
Wierzę, że w tematach delikatnych, jak nieśmiałość czy intymność, kultura może coś zdziałać. Kino to idealne miejsce, by takie tematy kwitły. Liczba filmów produkowanych w Polsce jest jednak ograniczona, dlatego jeśli chcesz stworzyć coś, co być może dotąd nie zostało zauważone przez kino, warto spróbować na własną rękę. Poza tym to ważna decyzja zawodowa. Nie chcę być jedynie aktorem na telefon, który bierze się do pracy dopiero, gdy reżyser zadzwoni z pomysłem.
fot. Kasia Bielska / Papaya Films
Jakub Gierszał – jeden z najbardziej cenionych i nagradzanych aktorów swojego pokolenia. Absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej (PWST) w Krakowie (obecnie Akademia Sztuk Teatralnych). Na dużym ekranie zadebiutował w 2009 roku w filmie „Wszystko, co kocham” w reżyserii Jacka Borcucha, rok później zadebiutował na scenie teatru jako „Hamlet” w spektaklu wyreżyserowanym przez Jana Peszka. Przełomem w karierze okazała się rola Dominika w „Sali samobójców” w reżyserii Jana Komasy (2011). Występował również zagranicą – chociażby w amerykańskiej superprodukcji „Drakula: Historia nieznana” (2014) i w niezależnej komedii „Moris z Ameryki” Chada Hartigana (2016), która swoją amerykańską premierę miała na festiwalu w Sundance w 2016 roku.
lokacja Kuligów nad Bugiem