Advertisement

[Z archiwum K MAG] Czy sztuka bez odbiorców ma znaczenie? Rozmawiamy z naczelną prowokatorką Katarzyną Kozyrą [WYWIAD I SESJA]

16-11-2024
[Z archiwum K MAG] Czy sztuka bez odbiorców ma znaczenie? Rozmawiamy z naczelną prowokatorką Katarzyną Kozyrą [WYWIAD I SESJA]
Kiedyś naczelna prowokatorka, dziś jedna z najbardziej cenionych i zasłużonych polskich artystek wizualnych. Katarzyna Kozyra od początku swojej działalności poprzez sztukę obnaża hipokryzję, pokazuje umowność norm społecznych i opresyjność kultury. Na jej tegoroczny performans podczas Warsaw Gallery Weekend bilety wyprzedano w mgnieniu oka.
Materiał pochodzi z numeru K MAG 107 Sukcesja 2021/22, tekst: Karol Owczarek.
Nie tworzysz prac zbyt często. Średnio jedną na rok, dwa, czasem rzadziej. Z czego to wynika?
Bo się zagrzebałam w „Szukając Jezusa”, nad którym pracuję od 2012 roku. Dopóki tego nie skończę, nie zacznę innego dużego projektu. Każda osoba uważająca się za Jezusa lub inną postać biblijną (a łącznie było ich trzydzieści), z którą przeprowadziłam wywiad, musi być „opisana”. Powstanie z tego zbioru katalog postaci i poglądów. Sporo przy tym pracy, bo bohaterowie wygłaszali co najmniej trzygodzinne przemówienia na temat swojej wiary i nie tylko. W ich wypowiedziach jest mnóstwo krzyżujących się wątków, a każdy ciekawy i oryginalny.
Od pewnego czasu mówi się o nadprodukcji w sztukach performatywnych – ty jesteś niejako w kontrze do tego zjawiska.
Gdybym wypuszczała coś co pół roku, zaczęłabym robić jakieś syfy, moja twórczość byłaby płaska i rutynowa. Nie chciałabym tak funkcjonować, bo nie miałabym ze swoich prac żadnej satysfakcji. Aby powstało coś fajnego, potrzebne są silne emocje i męka twórcza.
Każda twoja praca jest dla ciebie tak mocnym przeżyciem?
Jest takim klocem. Każdą muszę odchorować. Dzięki temu, że proces twórczy tak długo trwa, mogę się zanurzyć w inny świat i w nim zadomowić. Co prawda ciężko jest się odciąć, kiedy przegnę pałę. Mój projekt „W sztuce marzenia stają się rzeczywistością” trwał kilka lat, myślałam, że tego już nie przebiję, a okazało się, że nad „Szukając Jezusa” pracuję jeszcze dłużej.
Czyli możesz sobie pozwolić na pewien komfort…
Na szczęście nie mam przymusu, by ciągle coś sprzedawać, nie reprezentuje mnie żadna galeria żądająca regularnego dostarczania prac. Rynek sztuki nie chciał mnie wessać, bo za długo i za mało tworzę. Robię tyle, ile trzeba dla siebie, ale za mało dla rynku. Zresztą, gdybym potrzebowała kasy, raczej brałabym fuchy, niż produkowała hurtowo kolejne dzieła. Sporadycznie zdarzają się osoby, które potrafią tworzyć dużo dobrej sztuki, jak choćby niektórzy malarze. Poza tym każdy mój projekt jest kosztowny i wymaga znalezienia dofinansowania.
Katarzyna Kozyra, fot. Mateusz Stankiewicz / Feed Me lab.
Utrzymujesz się ze sztuki?
Teraz tak, ale nie tylko. Wynajmuję też pokoje studentom.
Podobno pochodzisz z majętnej rodziny.
Matka pomagała mi do czasu, gdy miałam czterdzieści kilka lat. Czasem nadal wspiera mnie finansowo.
Sądziłem, że skoro jesteś jedną z czołowych polskich artystek, gdy sprzedasz jakąś pracę, możesz się z niej utrzymać przez długi czas.
Nie tworzę obrazów czy rzeźb, tylko instalacje, wideo i performanse. Często są to złożone i duże projekty. Prywatna osoba tego nie kupi, może to zrobić w zasadzie tylko muzeum. Gdybym sprzedała na przykład swoje „Święto wiosny”, miałabym spokój na parę lat, ale to trudna praca, wyświetlana na siedmiu ekranach. Jedno zdjęcie z tego projektu zostało kupione, na czym zarobiłam sporo pieniędzy. Zostały mi jeszcze dwie odbitki. Na razie leżą, ale nie martwię się tym, tańsze nie będą…
W „Szukając Jezusa” pokazujesz różne oblicza duchowości. Do czego te poszukiwania cię doprowadziły?
Fajnie jest w coś wierzyć szczerze i całym sobą.
Gdy odrzuci się religię, pozostaje w nas potrzeba wiary w coś, by ustrzec się przed pustką.
Dużo osób idzie teraz w przyrodę. Uprawiają buraki albo ziemniaki.
W co ty wierzysz?
W to, że nic nie ginie, że wszystko gdzieś w kosmosie sobie krąży.
Katarzyna Kozyra, fot. Mateusz Stankiewicz / Feed Me lab.
Jako artystka zostawiasz światu coś szczególnego.
Z takimi pracami jak moje akurat nie wiadomo, co się stanie. Większość jest w formie cyfrowej – wystarczy, że wysiądzie prąd i wszystko szlag trafi. Poza tym, jeśli nie będzie odbiorców sztuki, to ona też stanie się bez znaczenia.
Tematy, które przed laty poruszałaś w swoich pracach – takie jak podmiotowość zwierząt, płynność kategorii płciowych, akceptacja ciała – dziś weszły do głównego obiegu, a nawet są komercjalizowane.
Chciałabym, żeby ludzie chociaż nie jedli zwierząt z hodowli przemysłowych, to już byłoby super. Problem w tym, że na tanie mięso są zdani głównie ludzie mniej zamożni. Bogaci nawet nie biorą tego do gęby.
W jednym z wywiadów z lat dziewięćdziesiątych à propos „Piramidy zwierząt” powiedziałaś, że „warunkiem naszego istnienia są śmierdzące flaki”. We „Fressen”, twoim najnowszym perfomansie, pokazywanym w październiku w ramach Warsaw Gallery Weekend, znów pojawiły się flaki – ze sztucznego ciała olbrzymiej kobiety były wyciągane owoce morza, a w końcu ty sama. Powrót do tego motywu po prawie trzydziestu latach od powstania „Piramidy zwierząt” to jakaś klamra spajająca twoją dotychczasową twórczość?
To przypadek. Widocznie ten motyw znów pojawił się w obszarze mojego zainteresowania. We „Fressen” były prawdziwe, świeże owoce morza, które potem zostały zjedzone przeze mnie i widzów. Nic się nie zmarnowało. Wnętrzności ze zwierząt z „Piramidy…” też się zresztą nie zmarnowały.
Widzowie „Fressen” chętnie jedli przygotowane dania?
Bardzo chętnie, bo gotowała znakomita szefowa kuchni Justyna Słupska Kartaczowska. Nigdy nie jadłam tak dobrego risotto, jak to przygotowane podczas tego perfomansu.
I nie było żadnych kontrowersji?
Owoce morza jedzą prawie wszyscy, nawet wielu wegetarian. A przecież taka ośmiornica jest bardzo inteligentna. Po tym performansie odczuwam wstręt do owoców morza, a ośmiornicy, mam nadzieję, już nigdy nie tknę. Miewam okresy, że nie jem mięsa, bywa nawet, że jestem weganką, ale przychodzi czas, że odczuwam ogromną potrzebę zjedzenia kaczki lub gęsi, i temu ulegam.
Na początku lat dwutysięcznych, w nawiązaniu do kontrowersji wokół twoich prac, mówiłaś, że lata dziewięćdziesiąte były okropne, opresyjne, a twoją sztukę opacznie rozumiano. Rok temu powiedziałaś natomiast, że w porównaniu do obecnej sytuacji lata dziewięćdziesiąte były przestrzenią do eksperymentu i dawały dużo wolności. To jak w końcu było z tymi latami dziewięćdziesiątymi?
To się nie kłóci. Istniała przestrzeń do eksperymentu, bo artyści mogli penetrować rejony, których przedtem nie odwiedzano. Chaos administracyjny powodował, że można było robić różne rzeczy, na przykład przygotowywać materiały wybuchowe i wysadzać samochody. Mogłam stworzyć taki projekt jak „Kara i zbrodnia”, do którego zaangażowałam mężczyzn zajmujących się działaniami paramilitarnymi.
Wtedy to też było nielegalne.
Tak, ale spróbuj teraz to zrobić, a po chwili cię namierzą służby. Kiedyś dużo więcej rzeczy przechodziło, bo ludzie się tak łatwo nie oburzali. Gdy Jacek Markiewicz pokazał w 1992 roku „Adorację Chrystusa”, nikt nie miał z nią problemu. A gdy wystawiono ją w warszawskim CSW w 2013 roku, grupa prawicowych posłów zaczęła gwałtownie protestować i złożyła zawiadomienie do prokuratury o obrazę uczuć religijnych.
Katarzyna Kozyra, fot. Mateusz Stankiewicz / Feed Me lab.
W twoim przypadku jest odwrotnie. W latach dziewięćdziesiątych twoje prace wywoływały głośny sprzeciw, pojawiały się próby cenzury. Teraz jesteś w zasadzie uznawana za klasyczkę.
To, co ja wtedy robiłam, to był hardkor. Byłam studentką, która w swojej pracy dyplomowej uśmierciła zwierzęta, by pokazać obłudę ludzi jedzących zabijane przemysłowo zwierzęta. Nie wiem zresztą, jak tę pracę odebrano by dziś. Może też wywołałaby protesty, choć hodowle przemysłowe stały się jeszcze bardziej masowe i okrutne. Trzeba też odróżnić prawdziwie oburzenie od zwykłej chęci zaistnienia. Ludzie często prywatnie robią różne złe rzeczy, a na forum publicznym, gdy jest okazja, udają świętoszków i wyrażają poglądy, których sami nie stosują.
Od lat prowadzisz fundację wspierającą artystki. Dlaczego ma nieść pomoc tylko kobietom?
Bo sama jestem kobietą ze wschodniej Europy i znam dokładnie problemy kobiet z tego regionu. Z wieloma sama się borykałam.
Jakie to problemy?
Choćby tłumaczenie się wszelkiej maści dupkom – artystom, dyrektorom instytucji czy nawet studentom. Taki dupek musi pokazać, że on o czymś decyduje, że ma wiedzę i doświadczenie, i traktuje kobietę jak idiotkę. Wielokrotnie czułam się jak uczennica, niezależnie od tego, ile miałam lat.
Nadal to odczuwasz?
Teraz nie. Choć nieraz czuję podskórnie, że niby wszystko jest dobrze, ale możliwe, że ktoś traktuje mnie protekcjonalnie, bo jestem babą.
Jako artystka od początku działałaś bardzo odważnie. Kiedyś Artur Żmijewski w kontekście twojej twórczości nazwał cię „mentalną terrorystką”.
Być może bywałam „mentalną terrorystką” w stosunku do widzów, ale w stosunku do siebie też. Lubię, gdy emocje mną targają, potrzebuję tego, nie chcę się nudzić. Nie zastanawiałam się, że jakieś dzieło może być za mocne, bo polegałam na swoich odczuciach i perspektywie. Kiedyś miałam mniejszą świadomość, co ludzi może poruszyć.
Widzisz jakichś swoich następców – spadkobierców duchowych i artystycznych?
Duchowych pewnie tak, w tym sensie, że widzę kilka artystek o bliskiej mi wrażliwości, ale idących swoją drogą. Nie chciałabym zobaczyć jakiejś „młodej Kozyry”, bo to byłby obciach.
Katarzyna Kozyra, fot. Mateusz Stankiewicz / Feed Me lab.
Katarzyna Kozyra– twórczyni performansów i instalacji wideo, rzeźbiarka, fotografka. Absolwentka Wydziału Rzeźby ASP w Warszawie, gdzie uzyskała stopień doktorski. Laureatka Paszportu „Polityki”. Autorka takich prac jak „Piramida zwierząt”, „Święto wiosny”, „Kara i zbrodnia”, a także projektów „W sztuce marzenia stają się rzeczywistością” i „Szukając Jezusa”. Miała indywidualne wystawy w czołowych polskich muzeach i galeriach, a także za granicą, w tym na Biennale Sztuki w Wenecji, gdzie zdobyła honorowe wyróżnienie za instalację wideo „Łaźnia męska”. W 2021 roku odbyła się jej wystawa „Świat wzorcowy” w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie, w ramach Warsaw Gallery Weekend pokazała performans „Fressen”, została też wykładowczynią Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi.
stylizacja Milena Liebe
podziękowania dla Zachęta - Narodowa Galeria Sztuki (plac Małachowskiego 3, Warszawa)
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement