Advertisement

„Aktor intelektualista to dla mnie podejrzany termin”, powiedział Andrzej Chyra, wybitny współczesny aktor [wywiad]

27-08-2020
„Aktor intelektualista to dla mnie podejrzany termin”, powiedział Andrzej Chyra, wybitny współczesny aktor [wywiad]

Przeczytaj takze

Andrzej Chyra zadebiutował na ekranie w 1993 roku. Od tamtej pory zapracował na miano jednego z najważniejszych aktorów przełomu wieków. Gra ambitne role - zarówno w kinie, jak i w teatrze. Raczej trudno wypatrzyć go w produkcjach telewizyjnych, co zupełnie nie przeszkadza w jego rozpoznawalności. Z okazji 56. urodzin aktora przypominamy nasz wywiad i sesję zdjęciową z Andrzejem, które powstały do wydania K MAG „One Night in Bangkok” z 2014/15 roku.
W sesji do numeru „One Night in Bangkok” występujesz w białym garniturze?
Tak, był jakiś.
To coś symbolicznego?
Nie wiem, miałem już jakąś sesję w białym garniturze, ale nie zastanawiałem się, czy ma to jakieś znaczenie symboliczne.
Zwracasz w ogóle uwagę na to, w co jesteś ubierany na sesji? Mówisz: „Nie, ja tego nie założę…”?
Są rzeczy, które w moim przekonaniu są ze mną bardziej lub mniej kompatybilne, ale takich sesji jak ta, gdzie tak bardzo się przebieram, robię mało. Mam wrażenie, że pewne rzeczy grają, inne nie, z pewnymi estetykami się zgadzam, z innymi nie, ale generalnie staram się pozostać w sferze klasycznej…
Nie jesteś człowiekiem glamouru, a twój wizerunek nie kojarzy się z przesadnym luksusem.
Nie, chyba nie… [śmiech].
A gdybyś mógł zagrać we „Wszystko na sprzedaż” Wajdy, jak byś się tam umiejscowił? W ogóle widziałbyś się tam? Jakby był jakiś remake…
To świetny film, zwłaszcza że o środowisku, więc myślę, że większość aktorów miałaby ochotę. Myślę, że dzisiaj tak poważnych, głębokich filmów, a jednocześnie niegłupio krytycznych nie ma, nie umiemy opowiadać o sobie bez sięgania do stereotypów. Dla mnie ten film był głęboko osadzony w latach sześćdziesiątych, miał silne konotacje z filmami Felliniego czy Antonioniego. Miał taki styl. Nie przypominam sobie, żeby w Polsce ostatnio powstało coś podobnego.
Kiedy myślałem o tym filmie, w pierwszym odruchu umiejscowiłem cię jako bohatera granego przez Daniela Olbrychskiego, aktora, który usiłuje zastąpić nieobecnego, ale potem uświadomiłem sobie, że pojechałem strasznym schematem, że jestem uwięziony w schemacie, że jesteś spadkobiercą Daniela Olbrychskiego, że zajmujesz jego miejsce w polskim filmie i świecie aktorskim. Czy takie skojarzenie jest dla ciebie dobre czy złe?
Nigdy nie pomyślałbym o tym. Daniel był w swoim czasie wielką gwiazdą. Mam poczucie, że Daniel miał trochę więcej szans zagrania w filmach, które weszły do popkultury, na pewno zaistniały w świadomości większej liczby osób niż te filmy, w których ja zagrałem. Daniel zagrał też więcej różnorodnych postaci. Ja nigdy nie miałem takich możliwości.
fot. Stanisław Bobrowiec Boniecki
Przyszło wam pracować w innych czasach. Myślałem o takim emploi aktorskim. Zawsze wydawało mi się, że jakbyśmy dziś robili „Trylogię”, to mógłbyś zagrać zarówno Azję, jak i Kmicica. Chociaż w „Ogniem i mieczem” nie zagrałeś, więc może tylko ja to widzę, a nie producenci. Ale chyba jako postać i jako aktor budzisz w widzach podobne emocje?
Nie wiem, nigdy się nie zastanawiałem, czyje miejsce mógłbym zająć.
I czy to w ogóle tak jest w aktorstwie, że się zajmuje czyjeś miejsce?
Myślę, że są aktorzy, którzy nagle stają się najbardziej pożądanymi, najmocniej kochanymi albo znienawidzonymi. Pewnie można by się zastanawiać nad kontynuacjami czy analogiami, ale to jest chyba temat na inną rozmowę.
A czujesz się aktorem pożądanym?
Ostatnio dostaję bardzo dużo propozycji filmów, więc w jakimś sensie czuję się pożądany. Czuję też po tych 15 latach pojawiania się na ekranie – pomimo że prawie w ogóle nie występuję w telewizji – że coraz więcej ludzi mnie kojarzy. Myślę, że z różnych powodów. Ale mam faktycznie taki moment wysypu propozycji, z których dużą część muszę odrzucić. A i tak mam do zagrania w przyszłym roku cztery filmy. To bardzo dużo.
Cały rok pracy.
Tak, i robi się gęsto. Ale staram się też nie przesycać sobą. Zdarzają się sezony, kiedy jest cisza, potem przychodzi intensywniejszy rok. W tym roku zagrałem w kilku filmach, mniejsze lub większe role. U Jurka Skolimowskiego zagrałem epizod, ale tam są akurat duże epizody, bo nie ma głównego bohatera. Z kolei w „Carte blanche” w reżyserii Jacka Lusińskiego zagrałem główną rolę, film będzie miał premierę za miesiąc. Teraz skończyłem zdjęcia w Bośni, w koprodukcji, w trochę innych okolicznościach, bo gramy trochę po angielsku, trochę po bośniacku. Niedługo zaczynam zdjęcia we Francji. Każdy z filmów, w których gram, ma coś interesującego: temat, reżysera. Czasem jest ważne, z kim się gra, czasem, co się gra, a czasem – u kogo się gra.
W filmie tak naprawdę często nie wiesz, w czym grasz, dopóki nie zobaczysz efektu.
Bo to jednak reżyser układa film. Wybiera, co chce, z materiału, który został nakręcony. Czasem to jest dobre, a czasem nie, bo kiedy gram w filmie, mam swoją intuicję i swoją rolę układam sam. W filmie rzadko gra się chronologicznie, więc trzeba mieć swoje pomysły i świadomość całości, żeby historia nie była jednowymiarowa, tylko miała w sobie rzeczy, które widza zainteresują, czyli jakąś tajemnicę, coś zaskakującego, nowego, odkrywczego.
A miałeś taką sytuację, że byłeś zaskoczony efektem? Miałeś wrażenie, że brałeś udział w czymś innym, niż w efekcie się okazało?
Na pewno takim filmem było „Zmruż oczy”. Tak naprawdę nie miałem pojęcia, jaką ten film będzie miał atmosferę. I potem, kiedy go zobaczyłem, zrozumiałem, że widzę zupełnie inny film niż ten, w którym myślałem, że gram. Zobaczyłem film dużo bardziej klimatyczny, magnetyczny w zdjęciach, w sposobie opowiadania historii. To był film, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
Ten film w ogóle był zaskoczeniem, również dla odbiorców. Chyba nikt się wtedy w Polsce czegoś takiego nie spodziewał.
Tak, bo żyliśmy w schemacie. Mniej więcej byliśmy przyzwyczajeni do tego, jakie filmy powstają, jakiej dotykają rzeczywistości, że mają w sobie potrzebę krytyki społecznej. Filmów, które sobie pozwalały na bardzo lekkie, a zarazem trafne filozofowanie, nie było.
I chyba dalej nie ma?
Chyba nie, ale też nie wszystkie filmy oglądam. Andrzej Jakimowski jest też wyjątkowym reżyserem i nie pojawiło się zbyt wielu ludzi, którzy by działali w podobnych sferach.
A nie sądzisz, że polskie kino jest dziś nadmiernie efekciarskie i skupiające się tylko na zewnętrznym efekcie? Zaczęliśmy od „Wszystko na sprzedaż”. Wajda jest dziś przez młode pokolenie bardzo krytykowany. A wydaje nam się, że był w tym filmie bardzo uczciwy.
To jest cecha ówczesnego kina europejskiego. Na przykład u Felliniego też jest bardzo okrutne spojrzenie na rzeczywistość. Nie chodzi o to, że trzeba tej rzeczywistości przywalić i pokazać ją z jak najgorszej strony, bo okrucieństwo spojrzenia nie na tym polega. Chodzi o to, żeby dostrzec to, co jest bolesne, trudne, nieładne. To talent reżysera, operatora, całej załogi łącznie z aktorami, którzy historię opowiadają w taki, a nie inny sposób. Polska kinematografia specjalizuje się teraz w kinie środka, przyjemnym dla publiczności. Raczej nie podejmuje ryzyka. Ostatnio dostałem propozycję zagrania w thrillerze. Polskie kino coraz bardziej stawia na filmy gatunkowe. Nie wiem, czy są oryginalne, natomiast niektóre z nich dowodzą, że rozumie się, co to jest gatunek i jakiego rodzaju warsztatu wymaga. Ale myślę, że nie ma teraz kina poszukującego. Czasami zdarzają się ciekawe debiuty, np. Kaśka Rosłaniec, którą można lubić lub nie, ale już np. filmy Janka Komasy są raczej – owszem, bardzo sprawne – kinem środka. Polskie kino zaczyna też szukać nowych tematów: homoseksualizm, niepełnosprawność. To tematy, które na świecie zostały już przerobione. My je teraz doganiamy i próbujemy znaleźć swoją niszę.
Powiedziałeś o tematach, które mogą być w polskim kinie nowe. My mamy do nich takie zastrzeżenia, że zostały one najczęściej zaczerpnięte z medialnej dyskusji. Że takie kino idzie krok za publicystyką. Jest jak teatr Strzępka-Demirski, zaczerpnięty z notatki prasowej, a nie z przeżycia twórcy.
Faktycznie jest to teatr bardzo publicystyczny, taki na pograniczu kabaretu. Też nie przepadam za tego rodzaju teatrem. Dlatego m.in. pracuję w Nowym Teatrze, który – wydaje mi się – ogarnia dużo szerszą perspektywę przeżycia i doświadczenia. Myślę, że ono jest autentyczne i nie stanowi jedynie odpowiedzi na to, co się dzieje i o czym się aktualnie mówi oraz pisze. Nawet jeśli Krzysiek Warlikowski powtarza w kółko te same tematy, to w ten sposób buduje swój jasny, czytelny, rozpoznawalny teatr. Strzępka czy Klata też są rozpoznawalni. Działają bardzo silnymi pomysłami reżyserskimi. Chociaż moim zdaniem te pomysły za bardzo przysłaniają to, co jest istotną treścią. Czasem ich pomysły są bardzo błyskotliwe i zabawne, a czasem są po prostu reżyserskim rozwiązaniem tekstu. Przypominają bardziej ćwiczenie warsztatowe. Ale nie chcę się wypowiadać na temat prac kolegów, bo to nie jest moja dziedzina.
Rozpoznawalność najłatwiej osiągnąć, kiedy rysuje się spektakl grubą kreską. Nie ma natomiast wtedy miejsca na niuansowanie. Zastanawiamy się, czy Warlikowski również nie buduje swojego teatru zbyt grubą kreską. I czy wy, jego aktorzy, nie wypełniacie sobą gotowych schematów.
Trochę tak jest, że to czasem wygląda jak serial, gdzie gramy bardzo podobne role. Ale nie wiem…
Nie kusiło cię, żeby stamtąd odejść?
Z ostatnich pięciu produkcji w trzech nie zagrałem. Nie gram też w następnym przedstawieniu. Ale liczę na to, że uda nam się zrobić kolejny spektakl w Odeonie we Francji, w którym wezmę udział. Czuję, że jest pewna wyporność w tym świecie. Czasem dostaję propozycje z innych teatrów, i to nawet ciekawe, ale najczęściej nakładają się z filmami, więc rezygnuję. Teraz dostałem fajną propozycję w Tennessee Williamsie.
Tłumaczonym przez Poniedziałka?
Tak. Jest w trakcie tłumaczenia. Ale okazało się, że wiosnę przyszłego roku mam już zabukowaną, więc trochę z żalem odpowiedziałem „nie”. Tym, co mi się podoba w systemie pracy, który wytworzył się u Krzysztofa, jest to, że nie przypomina on teatru repertuarowego. Krzysztof robi przedstawienie w Polsce raz na rok, raz na pół roku. Owszem, czasem zdarza się, że gramy w tygodniu trzy, cztery różne spektakle. Taka była końcówka ubiegłego roku, że nagle zagraliśmy strasznie dużo. I „Anioły w Ameryce”, i „Szekspira”, i „Kabaret”. Ale nie wyobrażam sobie siebie w teatrze repertuarowym, gdzie grałbym dwadzieścia spektakli w miesiącu. Miałem takie doświadczenie w Paryżu, gdzie w „Tramwaju zwanym pożądaniem” zagrałem pięćdziesiąt razy z rzędu. Może nie było to traumatyczne doświadczenie, bo tym spektaklem szlifowałem początki swojego francuskiego, ale pod koniec było trudno i mnie, i moim kolegom. Dlatego na co dzień jestem zadowolony, że w Nowym nie gramy tak dużo. Ale jesienią przyszłego roku nasza siedziba – pozostająca cały czas w budowie – powinna być już gotowa i myślę, że wtedy ten teatr zacznie inaczej funkcjonować. Myślę też, że Krzysztof trochę się tego boi; że to wszystko się wtedy osadzi i staniemy w miejscu. Lubimy takie sytuacje, gdzie się dużo rozmawia. To teatr dosyć silnych osobowości, więc nikt z nas nie dałby sobą kierować w sposób bezwzględny. Wszyscy jesteśmy zaprzyjaźnieni, mówi się nawet „rodzina Teatru Nowego”.
Jesteście też grupą dość zamkniętą, rzadko pojawiają się tam nowe osoby.
Tak, ale to też jest cecha Krzyśka, który ma w sobie pewien rodzaj nieufności, czy może nieśmiałości, że boi się zaprosić kogoś, kto mu się później nie spodoba, więc ta fluktuacja w zespole jest minimalna. Za to dobrze się znamy, co jakoś przyśpiesza czy też ułatwia pracę. Chociaż jak nie zagram w jakimś spektaklu Krzysztofa, to mam wrażenie, że sobie tych kolegów odświeżam. Bo jednak rodzaj dystansu, który ma się przy spotkaniu z kimś nowym, jest potrzebny, twórczy.
Jest takie niebezpieczeństwo w zamkniętym zespole, że również nowy spektakl możecie zagrać na pamięć, jak was się ustawi w tych samych polach.
Trochę tak, chociaż pomimo powtarzalności staramy się w tych detalach znaleźć dla nas samych jakiś nowy walor, pobiec innymi korytarzami.
Pracujesz w trudnym, ambitnym artystycznym teatrze. Filmy, w których występujesz, też nie należą do popowego mainstreamu. Jesteś uznawany za aktora ambitnego. A z drugiej strony jesteś czołową twarzą celebryckich gazet, w których odgrywasz rolę enfant terrible. Czy to ci nie przeszkadza? Że masz na Facebooku fanpage czy antyfanpage „I want to party with Andrzej Chyra”?
Zastanawiałem się, czy coś z tym robić, czy tego nie tykać, bo to czasem jest zabawne, a czasem zahacza o prymitywne i chamskie zagrywki. Ktoś mi mówi: „Zostaw to, to jest super” albo: „Nie ma co rozgrzebywać”. Ja się do tego nie odnoszę. Może kiedyś dotknę tego tematu, ale to nie jest coś, co chciałbym moderować. Pomyślałem, że nie chcę do końca zmieniać swoich, może nie najlepszych, nawyków. Nie wyobrażam sobie też, żebym za każdym razem zakładał sprawę o to, że ktoś pisze coś, co jest kompletną nieprawdą, że np. biję się w jakiejś dyskotece. Nie mogę odnosić się do czegoś, co jest kompletnie wyssane z palca.
Ale chociaż twój obraz w mediach jest kontrowersyjny, to nie jest budowany na niechęci do ciebie.
No tak, ale on się zaczyna coraz bardziej propagować. Czasem dostaję propozycję od jakiegoś programu kulturalnego, żebym się wypowiedział na temat tego, co o mnie piszą na „Pudelku”. Zastanawiam się wtedy, dlaczego te uważające się za lepsze media chcą propagować te gorsze. W czasach mojego dzieciństwa wywiad w gazecie, w „Przekroju” czy „Perspektywach”, był rodzajem, nie wiem, jakiejś nobilitacji. W tej chwili w ogóle nie czytam wywiadów. Czasem jeśli ktoś mnie osobiście interesuje, np. wywiad z Philipem Rothem. Ale jak ktoś mi opowiada o przeżyciach sercowych i kłopotach zdrowotnych, to nie wiem, czy jest mi to niezbędne, czy mnie to rozwija. Dlatego sam rzadko daję się w to wprowadzać, bo już opowiedziałem w paru gazetach kilka historii ze swojego dzieciństwa, może zwierzyłem się niepotrzebnie z paru rzeczy. Może kogoś to interesuje, ale ja nie czuję potrzeby zaspokajania ludzkiej ciekawości. Wolę być taki, jak mnie pokazują, i starać się jak najlepiej robić to, co chcę robić. A wracając do waszego pytania: mam sygnały, że ten nie najjaśniejszy PR przeszkadza ludziom w odbiorze mnie jako aktora.
Ale może też być odwrotnie, można pójść na film czy do teatru, żeby zobaczyć tego niegrzecznego Chyrę. To w gruncie rzeczy pociągająca ambiwalencja: z jednej strony bohater mediów, który się bije i pije, z drugiej aktor intelektualista.
Intelektualista to może za dużo powiedziane, chociaż staram się wchodzić w tematy, które nie są banalne. Ale aktor intelektualista to dla mnie podejrzany termin.
Dlaczego podejrzany? Nam przychodzą do głowy całkiem dobre przykłady: Zbigniew Zapasiewicz, Gustaw Holoubek…
Myślę, że mieli jakiś rodzaj erudycji i zdolności dyskusji, w ramach której budowali jakąś, bo nową, wartość. Ja natomiast nie chcę ulegać sytuacji, że mam się zamknąć w jakimś getcie czy kąciku i nie wiem, nie chodzić na imprezy.
A jakie masz skojarzenia z Tajlandią i Bangkokiem? Byłeś tam?
Byłem i to jest bardzo przyjemne wspomnienie. Byłem w Bangkoku, byłem na wyspie, byłem w Chiang Mai i wszędzie mi się bardzo podobało. Oni nigdy nie byli żadną kolonią, więc mają inny stosunek do przyjezdnych niż w państwach postkolonialnych. To bardzo sympatyczna społeczność. Zresztą za tydzień lecę znowu, na nurkowanie.
Nurkujesz? A po co?
Zacząłem to robić kilka lat temu, najczęściej wyjeżdżam na safari nurkowe, gdzie cały dzień spędza się na łódce, z której zanurza się w różne ciekawe miejsca. Ostatnio pierwszy raz przeżyłem podwodne spotkanie z delfinami. Wszyscy byli strasznie podekscytowani, a ja myślę: delfin, cóż, delfin, wodny ssak. Natomiast kontakt z bandą ośmiu delfinów był niesamowity, bo większość życia pod wodą jest albo obojętne, albo broniące się, albo atakujące, a delfin wchodzi w interakcję zabawy, zaczyna przed tobą wykonywać ewolucje, tańczyć. Są też doznania, które są bardziej emocjonujące, np. jak spotykasz rekina czy węża morskiego.
Co jest bardziej przerażające?
Nie wiem, różnie bywa. Nigdy nie spotkałem się z naprawdę groźnym rekinem, największy miał chyba dwa metry, co jeszcze jest do przyjęcia. Z kolei rekin wielorybi ma 12-18 metrów, ale żywi się planktonem. Chociaż jak płynie na ciebie taka metrowa otwarta paszcza, to masz wrażenie, że tam zaraz utoniesz. Natomiast nurkowałem w Australii na wielkiej rafie i byłem w Snake Valley, miejscu, gdzie można zobaczyć węże. I faktycznie, przepływam i widzę, że leży taki jeden wąż, był straszny prąd, więc duża walka, robimy kółko i nagle widzimy trzy, ale płynące. Taki płynący wąż jest straszny, bo nie masz możliwości manewru, możesz tylko liczyć na to, że nie jest tobą zainteresowany. One są bardzo jadowite, ale wąż w ogóle jest takim stworzeniem, które na lądzie czy w morzu budzi jakiś atawistyczny respekt. Dla mnie jednak w nurkowaniu najważniejsze jest to, że całkowicie zmieniasz środowisko, znajdujesz się w innej sferze.
Trochę jak lot w kosmos?
Tak. Nieważkość, w której możesz czuć się bezpiecznie.
Andrzej Chyra – aktor teatralny i filmowy. Absolwent Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie i Wydziału Reżyserii tej samej uczelni. Zadebiutował rolą w „Kolejności uczuć” Radosława Piwowarskiego, rok później wyreżyserował „Z dziejów alkoholizmu w Polsce” w Teatrze Stara Prochownia. Jego najbardziej znane role filmowe to te w „Długu”, „Komorniku” czy „W imię”. Laureat wielu prestiżowych nagród, m.in. Orłów czy Złotej Kaczki. Od 2008 roku jest członkiem zespołu Nowego Teatru w Warszawie.
/materiał pochodzi z numeru 72 K MAG ONE NIGHT IN BANGKOK 2014/15, tekst: Janusz Noniewicz i Natalia Jeziorek/
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement