Zabiliśmy Bałtyk. Morze, z którym tak ochoczo zaślubialiśmy się niemal sto lat temu w Pucku, dziś ma martwe strefy wielkości Irlandii. Pomimo 10 lat wysiłków mających na celu odbudowę bałtyckiej fauny i flory, efektów nie ma. Tak źle nie było od bardzo dawna – od 1950 roku martwe strefy rozrosły się czterokrotnie – donosi Guardian.
Martwe strefy występują zazwyczaj przy dnie – to miejsca, w których brakuje tlenu. Jak powstają? Z pól spływają nawozy i ścieki bytowe, które nigdy nie powinny zostać spuszczone do rzek, a następnie rozkładają się na substancje odżywcze, wpływając bezpośrednio na wzrost ilości alg w wodzie. Samo w sobie może i nie brzmi to przerażająco, ale gdy algi umierają i osadzają się na morskim dnie, pojawiają się bakterie, które zużywają cały tlen rozpuszczony w wodzie. Globalne ocieplenie dodatkowo przyspiesza ten proces.
Do efektów należy znaczny spadek populacji ryb i masowe wymieranie innych morskich stworzeń. Naukowcy prognozują, że w kolejnych latach zjawisko nie zatrzyma się – próby odnowy bałtyckiej fauny i flory spaliły na panewce. Przy brzegach zachowały się jeszcze resztki pierwotnych ekosystemów – ale na jak długo?
Zdeterminowani plażowicze również mogą być zmuszeni zmienić swoje plany. Nawet, jeśli komuś nie przeszkadza kąpiel w basenie morza wypełnionego ściekami, pestycydami i nawozami, może napotkać problemy na wczasach. Sinice, z których powodu coraz częściej zamykane są kąpieliska, są przecież skutkiem tego właśnie procesu.
Niestety – nawet, jeśli dziś nagle zaczęlibyśmy wszyscy dbać o środowisko, stan naszych rzek i morza nie uległby znacznej poprawie jeszcze przez wiele lat. Bałtyk, choć miejscami nadal malowniczy, jest niemal całkiem już martwy.