Oczywiście obecnie narcystyczny repertuar Westa może nieco działać na nerwy, przyćmiewa bowiem jego twórczość muzyczną. Albumy „Jesus Is King” i „Jesus Is Born” mają na tyle niewiele do zaoferowania, że całkowicie giną w morzu skandalicznych nagłówków wykreowanych przez producenta.
Mimo wszystko jednak Yeezy zasługuje na choćby szczyptę pobłażliwości. Każdy, kto pamięta rok 2010, powinien udzielić dzisiejszemu Ye kredytu zaufania. Właśnie wtedy swoją premierę miała pamiętna płyta „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”. Dekadę temu reprezentant Chicago zachowywał się przecież równie (a może nawet bardziej) nieznośnie, a nie przeszkodziło mu to nagraniu swojego opus magnum. Wręcz przeciwnie – trudna relacja z własnym ego zaowocowała istną eksplozją inspiracji, pomagających zbudować spektakularny hiphopowy epos. Warto więc przymrużyć oko na yeezusowe wybryki. W końcu historia pokazała, że czasem stają się one katalizatorem kreatywnych pomysłów.
Kilka dni temu stwierdziłem, że wypadałoby sobie przypomnieć, w czym tak naprawdę tkwiła moc tego projektu. Dziesiąte urodziny albumu uznałem za idealny pretekst do postawienia sobie kilku pytań: „Jaki jest przepis na idealną płytę hiphopową?”, „Czy marketingowy mit Kanye-geniusza ma mocne fundamenty?”, „Czy Ye kiedykolwiek powtórzy sukces ?”.
Słynna płyta opiera swój potencjał na wycieczkach w rejony autoparodystyczne. Jej uderzająca do głowy energia generuje mocny, autoironiczny dowcip. Ye nakłuwa własne ego, z bezkompromisowością niespotykaną wśród artystów głównego nurtu. Wersy z legendarnego „Runaway” wznoszące „toast za dupków” polemizują z podwalinami kultury hiphopowej. Odkrywają powierzchowną powłokę rapowego spektaklu – przypominającego wrestlingowe zawody snu o potędze. Kanye, podobnie jak jego znajomi po fachu, kocha prężyć muskuły przed mikrofonem, lecz wyróżnia się spośród nich świadomością komizmu towarzyszącego jego działaniom.
Nabranie dystansu do konwencji zaowocowało szeregiem interesujących kooperacji. „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” to album naszpikowany znakomitymi gościnnymi występami. Dzięki wkładowi takich osobowości, jak Kid Cudi, znany z zespołu Bon Iver Justin Vernon czy Nicki Minaj (która w piosence „MONSTER” zarapowała najlepszą zwrotkę w karierze) projekt na stałe zapisał się na kartach historii popkultury. Wszystko to dzięki niezwykle kreatywnemu paradoksowi wpisanemu w rolę autora. Yeezy jednocześnie wciela się tu w gwiazdę pierwszego planu, jak i reżysera, który gdzieś z boku pociąga za sznurki. Znów pokazuje, że doskonale zdaje sobie sprawę z narcystycznej formuły rapowej narracji i zamienia przywarę (narcystyczna autotematyczność) w zaletę (rekonesans własnego „ja” rozpisany na różnorodne głosy).
Owszem, Kanye zabawia się w twórcę-Boga. Steruje gościnnymi zwrotkami w taki sposób, by odpowiadały formalnie i tematycznie jego własnym pomysłom (np. w „All of the Lights” wokale dream teamu współczesnego popu są jedynie interpunkcją dla jego wypowiedzi artystycznej). Dzięki estetycznej spójności efektów tej współpracy, słuchacz ma wrażenie obcowania z czymś absolutnie wyjątkowym – obiektywnym autoportretem. Zaproszeni artyści interpretują na swój sposób osobiste obsesje Westa i niczym mityczne zwierciadła prawdy ukazują je w zupełnie nowym świetle.
„MBDTF” posługuje się jeszcze jednym istotnym symbolem dekonstrukcji konwencji. Mam oczywiście na myśli autotune, czyli procesor dźwięku, który przed laty na własnej piersi wychowała Cher. Cyfrowa ingerencja w wokal Ye jest na tej płycie niezwykle spektakularna. Porównuje jego tembr do prog-rockowych solówek („Runaway”), nadaje chóralnej widowiskowości („Lost in the World”), a nawet imituje przygniatający ciężar doom metalu („Hell of a Life”).
Wokalne eksperymenty podważają jedną z głównych tez hip-hopu, mówiącą o istotności głosu rapera. Barwa wokalu oraz odpowiedni sposób artykulacji (flow) są uznawane za czynniki definiujące pełnokrwistego MC. Wymierność owych cech zbliża tę kulturę do sportu, gdzie również ocenia się umiejętności zawodników pod względem łatwo obliczalnych słupków. Tymczasem raper, który nieustannie modyfikuje swój naturalny wokal, automatycznie wymyka się prostej kategoryzacji. Przemawia w sposób niezmierzalny i niezdefiniowany, wciąż wymyślając nowe techniki komunikacji z odbiorcą.
Warto również dopisać do premiery „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” kontekst historyczny. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest to album, który zakończył pewien etap amerykańskiego hip-hopu. Ta perła w dyskografii Kanye, razem z wydaną rok później płytą „Watch the Throne” (nagraną w towarzystwie Jaya-Z), zwieńczyła epokę rapu w stylu „bling-bling” – maksymalistycznych produkcji o rozmachu hollywoodzkich hitów. Gigantyczne przedsięwzięcie doprowadziło filozofię tego podgatunku do ostatecznej granicy. Westowi udało się stworzyć konkluzję, która wykluczyła potrzebę jakichkolwiek kontynuacji. To właśnie między innymi dlatego dzisiejszy hip-hop opiera się głównie na skrajnym minimalizmie. Piąta pozycja w dorobku Ye powtórzyła w ten sposób koncepcję wymyśloną przez artystów post-punkowych. Członkowie takich zespołów jak Public Image Ltd. czy Talking Heads wiedzieli, że dla punk-rocka jedyną szansą na rozwój jest zburzenie starych filarów i wybudowanie nowych.
Jeden z najlepszych, przynajmniej według mnie, hip-hopowych albumów w historii także jest dziełem absolutnie kwestionującym niemal wszystkie przykazania gatunku. W 2010 roku Kanye dokonał aktu destrukcji po to, by jego następcy mogli rozpocząć proces kreatywnej rekonstrukcji. Dekadę później nie powtórzył tego wyczynu i być może już nigdy mu się to nie uda. Na szczęście zdążył podarować nam siedemdziesięciominutowy kawałek historii rapu, który zapamiętamy na zawsze.