Tym razem przenieśmy się w czasie do dwóch miejsc, które na stałe zapisały się w historii stołecznej muzyki klubowej, i które przypadkowo łączy fakt, że oba mają w swoich nazwach liczby. Chodzi o 1500m2 (początkowo znane jako 1500m2 do wynajęcia) na Solcu oraz M25 na Pradze – dwa miejsca, o których musiał słyszeć każdy warszawski fan imprez do rana i muzyki elektronicznej (choć nie tylko). O tym pierwszym opowiedział nam Michał Brzozowski, czyli jego właściciel. Chyba przyznacie, że nikogo lepszego nie mogliśmy o ten klub zapytać. Z kolei swoimi wspomnieniami związanymi z M25 podzielił się Piotr Klejment, DJ, producent muzyczny, a swego czasu także manager i booker w M25. Zapraszamy na sesję nocnych wspomnień!
MICHAŁ „BSHOSA" BRZOZOWSKI O 1500M2:
Jak myślisz, czym klub 1500m2 wyróżniał się spośród innych miejsc na mapie Warszawy i Polski?
MICHAŁ BRZOZOWSKI: W tamtym czasie konceptem, charakterem, stylem. 1500m2 nie bylo typowym klubem, tylko niezależnym centrum kultury – gościliśmy u siebie teatr, restaurację sto900, butik love&trade, butik Reykjavik District, szkoęł DJ-ską Spinlab, szkołę barmańską, redakcję EmmaPak, warsztat rowerowy Cech, studio graficzne, studio nagrań i salę prób, studio tatuażu etc. Byliśmy z podobnym fokusem nastawieni zarówno na życie nocne, jak i kreowanie kultury. Ludzie wychodzący z imprez po 8:30 mijali się z tymi przychodzącymi na brunch, targi Urban Market i podobne. Poza tym architektonicznie był to miks industrialnej surowości z graffiti, roślinami, organiką... Każdego dnia to miejsce zaskakiwało czymś innym, pokazywało swoją inną twarz.
Do którego dnia przeżytego w 1500m2 wracasz wspomnieniami najczęściej?
MICHAŁ BRZOZOWSKI: Mam tyle doskonałych wspomnień, że szkoda byłoby wyróżniać tylko jeden dzień. Przed oczami przewijają mi się sytuacje, ludzie... Wspaniałe było uruchamianie nowych przestrzeni, organizowanie imprez w różnych zestawieniach lokalowych czy scenografiach. Świetne były imprezy Berlin-Warszawa, na które ziomy z klubu Ritter Butzke przywoziły zawsze minimum 200 kg confetti (kiedyś w pociągu tej samej relacji, trochę nie powiodła się korelacja transportu z konsumpcją, więc po otwarciu drzwi na dworcu w Warszawie z pociągu wysypały się kilogramy białego confetti). Świetna była też mina Bena Klocka kiedy około 9:30 na moich urodzinach, przyszedł policjant z księdzem z pretensjami, że zagłuszamy mszę w kościele obok. Tak naprawdę każdy długo wyczekiwany koncert czy sztuka teatralna były niesamowite. Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że będę gospodarzem koncertów Cypress Hill, Jessie Ware czy Disclosure w starej drukarni albo że wystawiana u nas sztuka „Bóg Ojciec" zadebiutuje potem na nowojorskim Broadwayu to pewnie bym nie uwierzył. Wspaniała przygoda. Ze wspaniałymi ludźmi, dla wspaniałych ludzi.
Jak to się stało, że 1500m2 zostało zamknięte? Jakie emocje ci wtedy towarzyszyły? Smutek czy raczej wspomnienie dobrych chwil?
MICHAŁ BRZOZOWSKI: Wiedzieliśmy, że ten dzień nadejdzie, bo taka była umowa z właścicielem budynku. Jednakże wiadomo, że nawet kiedy czeka się na gilotynę, pożegnanie przychodzi z trudem. Wpadliśmy wtedy w wir nowych projektów – Na Lato, Plażowa czy 1500 w Hoffmanowej, co sprawiło, że skupialiśmy się nie tyle na zamknięciu, co raczej na kontynuacji. Życie z tak dużą intensywnością ma swoją cenę, więc z perspektywy czasu myślę, że dobrze, że to się stało. Wspomnień mam mnóstwo.
Jak według ciebie od tamtych czasów zmieniła się scena klubowa?
MICHAŁ BRZOZOWSKI: Hip-hop stał się popem, techno i house są bliżej mainstreamu i, co za tym idzie, popularność klubowych przeżyć, którą kreowaliśmy, wskoczyła na dużo wyższy poziom. Na pewno jest więcej potencjalnych odbiorców i więcej kasy do podniesienia. Resztę przestałem śledzić, bo moją miłość do przebywania w ciemnych, zamkniętych pomieszczeniach zastąpiła miłość do natury i przebywania na fali oceanu.
Michał Brzozowski / fot. archiwum prywatne
Czego życzysz obecnym klubom?
MICHAŁ BRZOZOWSKI: Wsparcia władz lokalnych, koniunktury na rynku oraz powodzenia, kreatywności, otwartości i odkrywczości. Nie popadania w pęd coraz lepszych i większych bookingow, a zamiast tego oferowania przeżyć i niezapomnianych chwil.
PIOTR KLEJMENT O M25:
Jak myślisz, czym klub M25 wyróżniał się spośród innych miejsc na mapie Warszawy i Polski?
PIOTR KLEJMENT: Klimat berlińskiego Berghain i angielskich rejwów przy słynnej autostradzie M25 były inspiracją dla klubu M25. Polska scena zawsze była przesiąknięta niemieckim i brytyjskim techno. Industrialna przestrzeń klubu dawała niezapomniane wrażenia. Klub mieścił się na warszawskiej Pradze – zresztą dla niektórych imprezowanie tak daleko od centrum stanowiło przeszkodę. W klubie było niesamowite nagłośnienie, selekcja (brawo Magda!) i bookingi. Budynek był częścią fabrycznego kompleksu, oszklony z każdej strony. Niezapomniane są dla mnie emocje, które budziły się, kiedy wychodziło się zza rogu, ukazywał się budynek i słychać było jak setki tych małych szybek drżą od basu... A dookoła były tylko gruzy i pustostany. Teraz jest tam kulturalne SOHO Factory.
Do którego dnia przeżytego w M25 wracasz wspomnieniami najczęściej?
PIOTR KLEJMENT: Przez 3 lata rezydentury zrobiłem tam wiele imprez, ale dzień, w którym zaprosiliśmy Roberta Hooda, był dniem przełomowym. Mogłem twarzą w twarz stanąć ze swoim wzorem, zagrać warmup przed jego występem. Miałem wtedy może 25 lat.
Piotr Klejment / fot. archiwum prywatne
Jak to się stało, że klub M25 został zamknięty? Jakie emocje ci wtedy towarzyszyły? Smutek czy raczej wspomnienie dobrych chwil?
PIOTR KLEJMENT: W M25 zostawiłem kawałek siebie i tam też wydarzyły się przełomowe momenty w mojej muzycznej karierze. Nie znam dokładnych przyczyn zamknięcia klubu, ale M25 nie zamknęło się z dnia na dzień. Imprezy pojawiały się tam coraz rzadziej, w centrum powstawały konkurencyjne kluby.... I tak w końcu M25 zniknęło. Obecnie nadal można wynająć tę przestrzeń i zrobić w niej swój event, ale nazwa M25 zniknęła bezpowrotnie.
Nie wiem czy czułem smutek, ale skończył się wtedy pewien etap, wszyscy czuliśmy, że nadchodzi koniec. Niewiele jest miejsc na świecie, które działają nieprzerwanie przez dekady. Kluby to ludzie. Ludzie tworzą klimat, dobre bookingi zachęcają ludzi, a dobre nagłośnienie wyostrza ten efekt.
Jak według ciebie od tamtych czasów zmieniła się scena klubowa?
PIOTR KLEJMENT: To już zupełnie inna rzeczywistość. Każdy „zachodni" artysta te prawie 20 lat temu to było ogromne wydarzenie, a dwa większe bookingi w mieście tego samego dnia skazywały jedną z imprez na porażkę. Dziś mamy dobre line-upy w kilku klubach jednego dnia. I jest publika, wszystko jest łatwiej dostępne, jednakże ma to także swoje złe strony. Rejwami nazywa się teraz legalne imprezy w klubach. Scena gna do przodu i za kilka lat nikt nie będzie o tym pamiętał. A teraz mamy pandemię i wszystko stanęło do góry nogami, pojawiły się streamy. Wszystko jest zdigitalizowane, tak, że 20 lat temu szukaliśmy cyfrowych rozwiązań sprzętowych, a teraz wszystko sygnowane jest analogiem... Ja jestem zbyt młody, aby w pełni to opisać, ale nic nie zmieni klimatu muzyki tanecznej z lat 90. Może to dlatego teraz jest taka moda na ostatnią dekadę dwudziestego wieku?
Czego życzysz obecnym klubom?
PIOTR KLEJMENT: Idei utrzymania vibe'u ponad kasę.