Czy Maciej Musiałowski jest „funky”? Możecie ocenić sami albo uwierzyć mu na słowo. Z pewnością jednak jest jednym z najgorętszych nowych nazwisk w polskim kinie, aktorską sensacją ostatnich miesięcy, a w jego życiu muzyka odgrywa nie mniejszą rolę niż film.
Z czym ci się kojarzy hasło „funky”?
Szczerze mówiąc, przede wszystkim z moim kumplem Wacławem Mikłaszewskim, nauczycielem w Szkole Filmowej w Łodzi. Na studiach mieszkałem u niego w trakcie roku dyplomowego, non stop katował funk.
Ja jestem bardziej synem disco, ale przecież disco jest córką funku.
Tak. Dawniej bywałem w klubach, w których naprawdę można było krzyknąć: „Disco!”, kiedy wkraczaliśmy ze znajomymi na scenę. Nie ograniczaliśmy się jednak wyłącznie do tego rodzaju tańca. Potrafiliśmy rozkręcić prawdziwie b-boyską imprezę z podłogowymi akrobacjami. Najlepiej tańczyło mi się z Anią Witko, dzisiaj świetną scenografką, i Natanem Kryszkiem, obecnie rzeźbiarzem i muzykiem. Oczywiście żadne z nas tak naprawdę nie potrafiło tańczyć breakdance’u. To był nasz funky-monkey time.
Mówisz o przeszłości. A jak jest teraz?
Tańczę cały czas. Tańczę sobie życie.
Moim zdaniem bycie „funky” zakłada bycie w zgodzie z własnym ciałem. Bez tego nie ma groove’u. Ty, jako aktor, pracujesz ciałem. Uważasz, że masz z nim dobry kontakt?
Tak, chociaż według mnie głównymi narzędziami pracy aktora są mózg i serce. Ciało jest raczej lustrem, w którym odbija się energia wewnętrzna. Lustrem, którym bardzo lubię się posługiwać. W mojej rodzinie zawsze dużo uwagi przykładało się do ciała, piękna i odpowiedniego poruszania się. Może dlatego na studiach lubiłem zajęcia z baletu. Gdy byłem młodszy, uwielbiałem też jazdę konną. Pamiętam, że zawsze kiedy sprzątałem stajnię i byłem sam, włączałem muzykę klasyczną albo Nata King Cole’a, by tańczyć amatorski balet.
Muzyka, którą przywołujesz, jest o wiele starsza niż ty. Głównie takiej słuchasz?
Lubię muzykę opartą na świetnym warsztacie. Zawsze uważałem, że we wszystkim, co robimy, warsztat jest podstawą. Poza tym zwykle bardziej od tego, co cyfrowe, podoba mi się to, co analogowe. Nieraz myślę, że być może będziemy ostatnimi, którzy pamiętają swoich dziadków jeżdżących konno. Czuję, jakbym znajdował się na tonącym Titanicu, ale zamiast skakać do wody i się ratować, nie mogę przestać słuchać wciąż grającej na statku orkiestry.
Podobno masz apetyt na nagrywanie autorskiej muzyki. Pisałeś nawet swoje piosenki.
Mam apetyt i na pewno prędzej czy później będę to robił, ale póki co za dużo o tym mówię. Powinienem zaczekać, aż coś konkretnego się z tego wykluje, aż poczuję impuls tworzenia i nagram to, co czuję. Na razie jest jak w kalejdoskopie: jednego dnia budzę się i czuję, że muszę wykonywać poezję śpiewaną, a drugiego chodzę i śpiewam współczesny pop. Już jako nastolatek zarabiałem, grając na ulicy. Przepłynąłem całe wybrzeże Norwegii jako pokładowy trubadur, śpiewając i dając koncerty w każdym porcie.

Kiedy byłem nastolatkiem, najlepszą opcją na zarobienie kasy był wakacyjny wyjazd do pracy w Norwegii. Spróbowałem tego zaraz przed studiami. Zrobiłem jakieś głupie zakupy (ryż i fasola w puszkach) kupiłem bilet na prom i niewiele myśląc, popłynąłem. Na miejscu niestety uświadomiłem sobie, że nie wiem, co dalej, nie miałem żadnego planu. Zacząłem od roznoszenia ulotek, później poznałem kilkoro hipisów, którym miałem zeskrobać farbę z domu. Po dwóch dniach skrobania doszedłem jednak do wniosku, że nie potrafię w ten sposób pracować. W tym samym momencie dowiedzieliśmy się, że w niedalekim miasteczku Risør odbywa się największy w Norwegii festiwal łodzi drewnianych. Pojechaliśmy tam z moim kolegą Wiktorem, gitarzystą, stanęliśmy na ulicy i staraliśmy się zarobić graniem. Po pewnym czasie zaczepił nas człowiek, który przedstawił się jako Stian, mówiąc, że ma na tym festiwalu swój statek. Kupił nam wejściówki, przedstawił swoim znajomym i w końcu zaproponował, żebyśmy popłynęli z nim w charakterze pokładowych trubadurów. Dostaliśmy własną kajutę i białe skafandry, w których mieliśmy występować. I rzeczywiście, przez cały pobyt w Norwegii pływaliśmy od portu do portu, grając na łajbie. Rozkręcaliśmy tam niezłe imprezy! Grałem też na weselu brata Stiana i na osiemnastce jego siostrzenicy. Do dziś mamy kontakt.
Grając na ulicy w Polsce, raczej nie doświadcza się takich przygód?
Aż takich nie, ale też bywało fajnie. Byliśmy z kumplami raczej lajtowymi dzieciakami. Zdarzało się, że mówiłem rodzicom, że nocuję u kolegi, a w rzeczywistości łapaliśmy stopa, jechaliśmy do Sopotu, nocowaliśmy na plaży i zarabialiśmy pieniądze, grając. Tęsknię za tymi czasami. Były całkowicie bezinteresowne, bez żadnych kalkulacji, z bezczelnością i funem.