W „Śniegu już nigdy nie będzie” zamożna klasa średnia troszczy się o klimat, zachwyca odmiennością i ze smutną miną pochyla nad ludzką krzywdą. Maskę tolerancji zmywa się jednak równie łatwo jak makijaż: gdy uprzywilejowani nuworysze wkraczają na teren swojego ekskluzywnego osiedla i wskakują w domowe szlafroki, do głosu dochodzą uprzedzenia, ksenofobia, poczucie wyższości. Gdzieś w tym morzu pieniędzy i pozerstwa niezauważone utonęły dusze lokatorów, a pozostała po nich pustka uwiera, nie dając wytchnienia.
Przybysz z obcego świata
Klęskę egzystencji zachodniej klasy średniej odsłania pojawienie się w przestrzeni zamkniętego osiedla Żeni (Alec Utgoff) – pochodzącego z okolic ukraińskiego Czarnobyla masażysty, reprezentującego wszystko to, co dla bogatych obce: klasę robotniczą, emigrację za pracą, odmienny krąg kulturowy, ciasne i ciemne mieszkanie w bloku z wielkiej płyty oraz wreszcie wewnętrzną, duchową siłę.
Wędrując od drzwi do drzwi z przenośnym łóżkiem do masażu, Żenia staje się milczącym obserwatorem przywar i przewinień swych klientów. A nawet kimś więcej. „Żenia jest fantastyczny”, że pozwolę sobie sparafrazować słowa jednej z bohaterek. Okazuje się bowiem, że w tej małej enklawie wygody i przepychu, tylko przybysz z Ukrainy przytuli, wysłucha i obdarzy miłym spojrzeniem. Wygłodniałe człowieczeństwa postaci projektują na niego wszystkie swoje fantazje i potrzeby. Żenia zamienia się w ucieleśnienie wszelkich wyobrażeń o Wschodzie – jest trochę hipnotyzerem a la Anatolij Kaszpirowski, trochę zaginającym prawa czasu i przestrzeni czartem, niczym Woland z „Mistrza i Małgorzaty”, a trochę Stalkerem z filmu Tarkowskiego, prowadzącym ku komnacie, gdzie spełniają się marzenia, a nawet napromieniowanym podczas wybuchu elektrowni straumatyzowanym mutantem... Przede wszystkim postać Żeni jawi się jednak jako jurodiwy – obcy, ubogi, cichy szaleniec, w którego oczach odbijają się wady ogółu społeczeństwa. W wykonaniu znanego ze „Stranger Things” Aleca Utgofa bohater zyskuje też niezwykłą łagodność i wewnętrzne ciepło: dla mieszkańców filmowej twierdzy dobrobytu Żenia okazuje się współczującym opiekunem, który niesie ukojenie.
A lokatorzy lodowato białych, identycznych rezydencji łakną pokrzepienia jak powietrza i wydaje się, że tylko muskularne ręce masażysty przez mięśnie i kwas mlekowy sięgają aż do zapomnianego ducha. Polski duet twórczy przedstawia potężną galerię nieszczęśliwych pięknych i bogatych: Maję Ostaszewską jako matkę i żonę rekompensującą sobie alkoholem brak szacunku ze strony najbliższych, pogrążoną w żałobie Agatę Kuleszę, Łukasza Simlata w przejmującej roli mężczyzny chorego na raka, chwytającego się każdej kuracji, która da mu choć trochę więcej czasu. Oprócz nich są też Andrzej Chyra jako surowy, tłumiący emocje oficer czy Katarzyna Figura jako przebrzmiała seksbomba, za jedyne towarzystwo mająca trzy tłuściutkie buldogi. Wszyscy oni czekają na kolejną wizytę boskiego Żeni, który choć na moment wskaże im drogę powrotna do samych siebie.
Poczucie niedosytu
„Śniegu już nigdy nie będzie” surowy realizm zastępuje symbolizmem i bogactwem metafor. Szumowska i Englert garściami czerpią z Kieślowskiego, lawirując między patosem a humorem i codziennością bohaterów, a uniwersalnymi prawdami o charakterze wręcz kosmicznym. Pierwotny, gęsty las, do którego w projekcjach Żenia zabiera klientów przywodzi na myśl tajemniczą Zonę z filmu Tarkowskiego. Duch rosyjskiego mistrza unosi się też w warstwie wizualnej: poetyckiej, onirycznej. Wyblakłą, sztuczną, wyzutą z życia codzienność osiedla jedynie zmiana oświetlenia dzieli od scen dziwnych wizji, retrospekcji, koszmarów. Groteska idzie tu w parze z dramatyzmem, efektowna teatralność ze zwyczajnością. Podobnie obfita jest warstwa narracyjna – jedynie postać Żeni ogniskuje fabułę, tłumi wielogłosowy jazgot, porządkuje kolejne wątki. Jednak w drugiej połowie filmu, nawet jego cudowne zdolności nie są w stanie powstrzymać rosnącego na ekranie chaosu. Karuzela bohaterów i historii kręci się coraz szybciej, aż nie sposób za nią nadążyć. Karykaturalna postać Katarzyny Figury wydaje się być jedynie błyskotką, mrugnięciem do widza, a z wątku Andrzeja Chyry pozostały tylko ocalone w fazie montażu szczątki, z których nie sposób zbudować pełnoprawnej opowieści. Efektowne sekwencje i warstwa formalna zaczynają brać górę nad historią. W tym chaosie zatraca się emocjonalny ciężar opowieści, najważniejszym kwestiom brakuje ostatecznego wybrzmienia, przez co finalnie „Śniegu już nigdy nie będzie’’ wydaje się nieco pretensjonalny.
Zaczynają razić uproszczenia w portretowaniu karierowiczów, którzy w filmowych kadrach nawet nie pracują. Wątek ekologiczny, dołączony jakoś na siłę, wywołuje poczucie niedosytu, zasadzając się niemal o greenwashing: w końcu topornie zaserwowane przestrogi bohaterowie mają gdzieś, a więzi z naturą wydają się na tyle niewiarygodne i rozpaczliwe, że trudno uwierzyć w intencję twórców. Wreszcie film Szumowskiej i Englerta, choć budujący pomost między współczesnością a mistykami światowego kina, jako głos przeciw hipokryzji i materializmowi zgniłego zachodu, wydaje się mocno spóźniony. Z kolei potraktowany jako wezwanie do duchowej odnowy – nie zostawia miejsca na rozważania i za bardzo daje się zwieść na pokuszenie gatunkowym wybiegom i efektywnym dygresjom, które pływają bliziutko powierzchni, zamiast dążyć do głębszych sensów.
Ostatecznie „Śniegu już nigdy nie będzie” podchodzi do metafizyki tak, jak mieszkańcy osiedla do ofiarowanych przez Żenię chwil harmonii – zamiast zwolnić i sięgnąć do źródeł pustki, przywołać duszę z powrotem, wybiera efektowną, barwna formę, by przez niecałe dwie godziny jedynie skubnąć mistyki i krytycznie pokręcić głową.
/tekst: Dominika Laszczyk/