Advertisement

Najlepsze płyty 2021 według redakcji K MAG. Słuchaliśmy dużo, zobaczcie czego najchętniej!

16-12-2021
Najlepsze płyty 2021 według redakcji K MAG. Słuchaliśmy dużo, zobaczcie czego najchętniej!

Przeczytaj takze

Naprawdę wiele dni powoli mijającego 2021 roku rozpoczynaliśmy od zdań w stylu „Ej, a słyszeliście XXX?!” (pod XXX podstawić należy tytuł płyty lub wykonawcę, który akurat był na tapecie u danego członka redakcji). Krótko mówiąc: muzyka w redakcji K MAG-a naprawdę budziła emocje – polecaliśmy ją sobie nawzajem, spieraliśmy się o nią, wymienialiśmy wrażenia. I oczywiście: naprawdę sporo jej słuchaliśmy.
Jak wiadomo ze znanych powszechnie truizmów: są gusta i guściki. My w K MAG-u mamy to szczęście, że upodobaniami się różnimy, a jednocześnie wszyscy pozostajemy otwarci na różne estetyki. To sytuacja idealna, bo kiedy polecamy muzykę, możecie mieć pewność, że wśród naszych rekomendacji może się znaleźć wszystko: od mainstreamowego popu ze szczytów list przebojów, po dziwne, mrugające w stronę awangardy brzmienia.
Ale wystarczy tych wstępów – przed wami nasze ulubione albumy 2021 roku. Słuchajcie wszyscy, polecamy!
Left Arrow
1/5
Right Arrow
Mikołaj Komar
Mikołaj Komar
1. Low – HEY WHAT
Wydawałoby się, że to już dinozaury (to ich trzynasta płyta!), ale poprzednim albumem Low rozpoczęli zupełnie nowy rozdział w swoim graniu. Na „Hey What" idą jeszcze dalej w kwestiach brzmienia. To mormońskie małżeństwo w znany tylko sobie sposób magicznie łączy hałas, przestery i po prostu rozpierdziel z baśniowymi melodiami. Zdekonstruowane utwory na pograniczu rocka i elektroniki to jednak wciąż piosenki. Chaos flirtuje tu z harmonią. Urzeka, hipnotyzuje, wciąga i uzależnia. Dla mnie płyta roku!
2. Arab Strap – As Days Get Dark
Jeżeli rockowa muzyka może być baśniowa to ci Szkoci są w niej królami. „As Days Get Dark" to jedna z nielicznych płyt, która wpadła w bardzo różne gusta większej części naszej redakcji. To pewnego rodzaju spowiedź i autorefleksja autora o przejmującym głosie i szkockim akcencie... Coś pomiędzy depresją, ironią, rozliczeniem i nadzieją. Jest tu mrocznie, posępnie, męsko, nastrojowo, ale i minimalistycznie. Na tę płytę kazali czekać aż szesnaście lat, ale warto było.
3. Bicep – Isles
Zdecydowanie najlepsza elektroniczna płyta roku! Niby taneczna muza z pogranicza techno, house'u i połamanych beatów, a ile tu filmowej aury, przestrzeni i tego co kocham najbardziej, czyli melancholii! Wspaniałe wokale przywołujące na myśl najlepsze dokonania Dead Can Dance, wzniosłość i mrok, ale gdzieś tam na końcu zawsze migocze światełko nadziei. „Isles" był moim najwierniejszym kompanem wszystkich tegorocznych podróży. Tak brzmi kosmos.
4. CIVIC TV – BLACK MOON / L'Rain – Fatigue
Połączenie iście depeszowego brzmienia z grunge'owym wokalem, przywołującym echa chrypki KurtaCobaina (Nirvana) czy Scotta Weilanda (Stone Temple Pilots), to mieszanka dla mnie na wejściu wybuchowa. Dodać do tego można jeszcze szczyptę doła Joy Division, filmowy saksofon i fakt, że mamy do czynienia z debiutantami! Przebojowa, melodyjna produkcja dopełnia całości. Toż to prawdziwy sztos aż z Toronto!
A ex aequo L'Rain, czyli dla mnie kobieta-objawienie! Ewidentnie pozaziemski głos tej artystki w otoczeniu retro syntezatorów, smyczków, saksofonu i wszechobecnych loopów czaruje! Sprawia, że odlatuję i jest to bardzo przyjemny lot...
5. Wolf Alice – Blue Weekend
Nigdy nie ukrywałem, że mam słabość do rockowych pań. Ten ostry pazur, zachrypnięty, głęboki wokal, szpila i gitara – tutaj to wszystko jest, i to w jakim wydaniu! Melodyjnie, wręcz anielsko, przestrzennie, kolorowo, ale i brudno, niegrzecznie, z mocnym tupnięciem. Do tego te ejtisowe syntezatory. Pycha!
Karolina Bordo
Karolina Bordo
1. Halsey – If I Can’t Have Love, I Want Power
To album kompletny dla człowieka, kobiety i wokalistki jakby nie patrzeć popowej, dla dziewczyny na etapie, na którym obecnie znajduje się Halsey. „If I Can’t Have Love, I Want Power” jest dojrzałe w warstwie tekstowej, wzbogacone mądrymi konkluzjami przyjmowanymi z akceptacją. Jednocześnie to album wciąż dobry do radia, a przy tym niepozbawiony różnorodności (od popu, przez elektronikę, po rock) oraz wirtuozerii produkcyjnej autorstwa wybitnego duetu: Trenta Reznora i Atticusa Rossa z Nine Inch Nails.
2. Civic TV – BLACK MOON
Debiutancki album kanadyjskiego artysty Lowella Sostomi to doskonały towarzysz wieczornych spacerów w samotności. To w ogóle świetna płyta do słuchania w pojedynkę. Znajdziemy na niej powolne, leniwe tempo i tajemniczość, ale także elektronikę okraszoną cięższymi brzmieniami przy akompaniamencie żywych instrumentów. Taki amalgamat sprawia, że nie sposób się znudzić. W dodatku wokal Sostomiego przywodzi na myśl Kurta Cobaina, co stanowi argument ostateczny dla tych, którzy z sentymentem wracają do muzyki z ostatniej dekady XX wieku.
3. Tyler, The Creator – Call Me If You Get Lost
Dla tych, którzy pamiętają rap z początku lat dwutysięcznych, tegoroczny album Tylera, The Creatora zabrzmi znajomo. „Call Me If You Get Lost” brzmi jak jeden wielki mixtape, na którym zagościli Pharell Williams, Lil Wayne i kilkoro innych artystów, lecz wśród miłych odwołań do starszych utworów warto wymienić również wokal pozbawiony autotune’a i rezygnację z trapów.
4. Arab Strap – As Days Get Dark
Już pierwsze słowa na albumie szkockiego duetu („I don’t give a fuck about the past/Or glory days gone by”) wywołują dreszcz ciekawości. Aidan Moffat i Malcolm Middleton już byli na szczycie, sporo widzieli i nie mniej zrobili, po czym na 16 lat zamilkli. Teraz wracają z niemal recytowaną płytą analizującą współczesny świat opierający się na technologii i internecie, wytykają choroby społeczne, wytłuszczając pęd ku nicości, nie szczędząc przy tym siebie. „As Days Get Dark” to typowo szkockie, specyficzne połączenie grup takich jak Sleaford Mods i The National.
5. Japanese Breakfast – Jubilee
Trzeci album Michelle Zauner to kolejna eklektyczna propozycja – trochę rocka, sporo popu i nawiązań do lat 80-tych – która jednak robi ukłon przede wszystkim w stronę indie rocka. Po utracie matki w 2014 roku artystka zdołała pozbierać się na tyle, by znów zapragnąć szczęścia i optymistycznie patrzeć w przyszłość. Jak wskazuje tytuł, „Jubilee”, ten album to celebracja, wyjście z ciemnych zakamarków własnej duszy i swoiste katharsis.
Radosław Pulkowski
Radosław Pulkowski
1. Zdechły Osa – Sprzedałem dupe
Takie debiuty nie zdarzają się w Polsce często. Zdechły Osa to artysta bezczelny, dziki, obdarzony zarówno charyzmą, jak i umiejętnościami. Raper, który w jednym z definiujących swój debiut utworów nie boi się nawinąć „Jebać hip-hop i machanie łapą”, wyjść od ulicznego cloud rapu, po drodze skręcić w jabol-punk czy niewybredny drum and bass, na potrzeby chwili zabawić się g-funkiem i skończyć na pozycji, w której właściwie trudno porównać go z kimkolwiek innym. W dodatku flow ma może dziwne, ale ze złota, poczucie humoru na piątkę z plusem i jest – przepraszam za brzydkie słowo – autentyczny. A przynajmniej ja w całą tę kreację wierzę. I jeszcze jedno – nadworny beatmaker Osy, czyli Aetherboy1 to zawodnik nie gorszy niż sam mistrz ceremonii.
2. aya – im hole
Transpłciowa DJ-ka z Londynu zadebiutowała albumem, który brzmi jak połączenie klasyki transgresywnego industrialu spod znaku Throbbing Gristle ze współczesną brytyjską eksperymentalną sceną klubową. Na początku wydaje się, że mamy do czynienia z działającym na emocje słuchowiskiem, szybko okazuje się jednak, że jej propozycja jest nie tylko intensywna, ale i przepełniona niecodzienną muzykalnością przetłumaczoną na basowe, podziemne brzmienie. Bardzo oryginalny, mocny i zapadający w pamięć materiał.
3. Gazelle Twin & NYX – Deep England
Producentka i kompozytorka muzyki elektronicznej Gazelle Twin wzięła część utworów ze swojej poprzedniej płyty „Pastoral” i postanowiła nagrać je jeszcze raz. Nie przerobić czy inaczej zaaranżować, ale właściwie napisać od nowa, w dodatku wykorzystując do tego eksperymentalny chór NYX. Efekt zachwyca, przynajmniej mnie. Powiedzieć, że tak właśnie – twórczo i bez niepotrzebnego dystansu – należy podchodzić do muzyki tradycyjnej i dawnej, to nic nie powiedzieć. Słuchacz chwilami ma wrażenie, że został wrzucony w sam środek rozgrywającego się w ludowej scenerii horroru, chwilami, że podgląda nie do końca zrozumiały obrzęd, a chwilami – że dotyka czegoś, co naprawdę tkwi głęboko w „angielskiej duszy”.
4. Squid – Bright Green Field
Post-punk z definicji był muzyką wynalezioną przez studentów szkół artystycznych zainspirowanych punkowym buntem. W praktyce jednak mało komu udaje się połączyć w muzyce gitarowej dwa przeciwstawne żywioły – wściekłość i elegancję. I właśnie w tej materii chłopaki ze Squid odnieśli sukces. Powołują się na klasyków gitarowego eksperymentu Neu! i This Heat, mogą kojarzyć się ze starszymi, math-rockowymi kolegami z wytwórni Warp, czyli Battles (choć więcej u nich emocji), a także ze stosunkowo mało znanym, ale znakomitym zespołem We Versus the Shark. Najważniejsza jest tutaj jednak nie lista obiecujących wpływów, ale fakt, że „Bright Green Field” to album gitarowy, ale totalnie współczesny i świeży – zjawisko w ostatnich latach rzadko spotykane.
5. Arab Strap – As Days Get Dark
Na początku nawet niespecjalnie chciało mi się sięgać po ten album. Co ciekawego może mi przynieść kolejna płyta indie rockowego smutasa, który debiutował już ponad 25 lat temu? Okazało się jednak, że – podobnie jak było to kilka lat temu w przypadku jego amerykańskiego kuzyna Marka Kozelka – bardzo dużo. Nerw wyczuwa się na tym albumie już od pierwszych sekund, piękno melodii docenia niewiele później, a przecież są jeszcze teksty. Trudne, więc polecam słuchać „As Days Get Dark” mając je przed oczami.
Monika Kurek
Monika Kurek
1. Halsey – If I Can't Have Love, I Want Power
Muszę przyznać, że mam déjà vu, ponieważ Halsey otwierała także moje zeszłoroczne zestawienie najlepszych płyt 2020 roku. O ile jednak na „Manic” mieliśmy do czynienia z wrażliwą, podatną na zranienia Ashley, o tyle na „If I Can't Have Love, I Want Power” kontrolę nad narracją ponownie przejmuje Halsey. A nawet nie przejmuje, co ją kompletnie dominuje, bo album ten łączy złość, samotność, tęsknotę i zachwyt nad zupełnie nową rolą (Halsey, mająca za sobą trzy poronienia, w czerwcu tego roku została mamą). Muzyczni giganci w creditsach, mroczny film w reżyserii Colina Tilleya, eksperymenty z mocniejszymi gatunkami i Halsey karmiąca dziecko na tronie. Pazur, ale i wrażliwość. Czegóż chcieć więcej?
2. Marina – Ancient Dreams in a Modern Land
Kiedy odkryłam Marinę (wtedy jeszcze z diamentami), miała na koncie raptem dwa krążki. Od tego czasu sporo się zmieniło, ale wciąż nie przestała mnie zachwycać i zaskakiwać. Każda jej płyta to niezwykła podróż i tak jest również w przypadku tego albumu. „Ancient Dreams in a Modern Land” jest błyskotliwym komentarzem do obecnej kondycji Ameryki oraz niepokojów targających współczesnych światem. Ostre jak brzytwa pióro Mariny kontrastuje z rytmicznymi, popowymi melodiami oraz kampową estetyką, a ballady takie jak „Highly Emotional People” czy „Goodbye” z premedytacją uderzają tam, gdzie boli najbardziej. Aż strach się bać, co czeka nas na kolejnej płycie!
3. Margaret – Maggie Vision
Zerwała międzynarodowy kontrakt, wymieniła management i porzuciła radiowy pop na rzecz flirtu z rapem i trapem. Chociaż wszyscy zastanawiali się czy zwariowała, płytą „Maggie Vision” Margaret udowodniła, że wciąż ma całkiem sporo do powiedzenia. Krążek jest różnorodny, ale spójny, a Margaret brzmi równie dobrze w antysystemowym „No Future”, agresywnym „Antipop”, dziwacznej „Piniacie”, feministycznym „Sold Out” z Natalią Szroeder czy duetach z raperami. „Bo już nie robię, kiedy nie chcę” – nawija w „Reksiu”, i to zdecydowanie słychać! Jedno jest pewne: Margaret dopiero się rozkręca.
4. Lil Nas X – Montero
Ten pan to obecnie jedna z najciekawszych postaci na amerykańskiej scenie rapowej. Nie boi się przełamywać granic oraz konwenansów, odważnie bawi się modą i jest po prostu queerową ikoną, na jaką zasługujemy. „Montero” wzrusza i inspiruje do tego, aby odważnie robić to, na co ma się ochotę. A co najlepsze, Lil Nas X równie dobrze radzi sobie w tanecznych bangerach, co w mrocznych kawałkach (takich jak np. „Life After Salem”), które śmiało mogłyby wylądować na soundtrackach arthouse'owych horrorów. Bardzo dobry debiut.
5. Bebe Rexha – Better Mistakes
Ten krążek to prawdziwy wulkan popowej energii. Rexha rozlicza się na nim ze swoimi autodestrukcyjnymi tendencjami, skomplikowaną relacją z matką czy próbami znalezienia balansu pomiędzy potrzebą bycia kochaną a dążeniem do niezależności. Robi to w swoim charakterystycznym stylu i nie ukrywam, że jestem ogromną fanką jej barwy oraz stylistyki. W końcu lepiej płakać w Ferrari niż w Maluchu, prawda? Rexha również doskonale zdaje sobie z tego sprawę, a tytułowy track to absolutny hymn wszystkich, którzy podejmują złe decyzje. Całość natomiast idealnie wpasowuje się w moje zamiłowanie do melodyjnych kawałków z ponurymi, ironicznymi tekstami.
Michelle Brustad
Michelle Brustad
1. Olivia Rodrigo – Sour
Debiut Olivii Rodrigo dostał aż siedem nominacji do Grammy, podbił listy przebojów i końcoworoczną topkę „Rolling Stone”. Tak się składa, że w ogóle mnie to nie dziwi, bo to zdecydowanie mój ulubiony album z mojej tegorocznej playlisty. Pełen nie tylko ballad o złamanym sercu jak singel „Drivers License”, ale także pop-rockowych brzmień jak „Good 4 U”. Z niecierpliwością czekam na ogłoszenie reszty koncertów na 2022 rok i wypatruję wśród nich Polski.
2. Little Simz – Sometimes I Might Be Introvert
Po viralowym singlu „Venom” w końcu doczekaliśmy się płyty. To składanka przeróżnych brzmień, od orkiestry i smyczków, po afrykańskie bębny. Nie można też zapomnieć o electro-funkowym „Protect My Energy” – moim numerze jeden na tej płycie.
3. Doja Cat – Planet Her
Od wydanego w 2018 roku, viralowego „Mooo!” Minęło już trochę czasu, a Doja z memiary stała się prawdziwą gwiazdą pop. „Planet Her” to przede wszystkim piosenki, które zmuszają do tańca. W dodatku płyta pełna jest innych topowych wykonawców, takich jak The Weekend, SZA, czy Ariana Grande. Po tym albumie Doja stała się jedną z tych artystek, które muszę zobaczyć na żywo.
4. Marina – Ancient Dreams In A Modern Land
Powrót Mariny, na który tak bardzo czekałam, wcale nie zawiódł. Jak zwykle znajdziemy tu wszystko: od popowego „Venus Fly Trap”, przez feministyczne „Man's World” aż do pełnego wysokich tonów „Highly Emotional People”. Marina nigdy nie zawodzi.
5. Kaśka Sochacka – Ciche Dni
Kaśka Sochacka szybko stała się moim odkryciem roku. Od poetyckich tekstów po cudowny wokal – na tym albumie jest wszystko, czego potrzebujemy szykując się na zimowy chill. W dodatku płyta zawiera piosenki z Kortezem czy Vito Bambino, których głosy idealnie dopasowały się do Kaśki. Koniecznie musicie tego posłuchać.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement