Advertisement

Najlepsze płyty 2020 roku według redakcji K MAG. Mamy różnorodne gusta, więc dla każdego coś sie znajdzie

17-12-2020
Najlepsze płyty 2020 roku według redakcji K MAG. Mamy różnorodne gusta, więc dla każdego coś sie znajdzie

Przeczytaj takze

O 2020 roku można powiedzieć wiele złego, ale jedną z jego zalet z pewnością była muzyka. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy wyszło mnóstwo płyt, które zostaną z nami na dłużej i mimo że siedzieliśmy w domach trochę więcej niż byśmy chcieli – zdecydowanie było czym sobie ten pobyt umilać!
Nasza redakcja ma tę zaletę, że jest różnorodna, także pod względem gustów. Po raz kolejny postanowiliśmy to wykorzystać. Właśnie dlatego zamiast przygotować wam wspólne zestawienie ulubionych albumów 2020 roku według K MAG-a (nigdy byśmy się nie dogadali co do kolejności!), postawiliśmy zaprezentować wam indywidualne listy czwórki największych melomanów w redakcji.
Oto nasze ulubione płyty w 2020 roku!
Left Arrow
1/4
Right Arrow
Mikołaj Komar
Mikołaj Komar
1. Sufjan Stevens - The Ascension
Za magię, baśniowy klimat, anielskie głosy i zapadające w pamięć melodie. Nieco kosmiczna podróż, podczas której elektronika tańczy z folkiem i indie-rockiem na popowym parkiecie. „The Ascension” to bardzo rozbudowana, pulsująca i uzależniająca muza. Dla mnie zdecydowanie płyta roku i jeden z tych albumów, które zostaną ze mną na długo.
2. Other Lives - For Their Love
Coś jakby ścieżka dźwiękowa do nieistniejącego filmu, którego akcja rozgrywa się na bezkresach Dzikiego Zachodu. Prawdziwie filmowa aura z korzeniami gdzieś blisko Ennio Morricone, tyle że główną rolę gra tu wzniosły folk rock z romantycznym męskim wokalem. Dla marzycieli.
3. Moses Sumney - Grae
Istna esencja zmysłowości w muzyce! Jeżeli miałbym wybierać podkład gorących nocy we dwoje – „Grae” wygrywa. Uduchowiona, epicka muzyka z wyjątkowym, pięknie zmieniającym barwy głosem gospodarza. A w tle harfy, flety, połamana elektronika, soul, R&B, jazz i dużo, dużo miłosci. Perła.
4. Woodkid - S16
Futurystyczny, wielopoziomowy, pełen wzniosłych emocji powrót Woodkida po 7 latach. Trochę mroczny, chwilami niepokojący, ale jednocześnie otulający i przyprawiający o ciary album z częstym akompaniamentem orkiestry czy dziecięcych chórów. No i ten jego niski, kojący głos. „S16” jawi się niczym wielka produkcja pokroju nowego Bonda.
5. Fiona Apple - Fetch The Bolt Cutters
Na tę płytę czekała cała muzyczna prasa. Fiona od lat jest ulubienicą najważniejszych mediów, z Pitchforkiem na czele (serwis już ogłosił „Fetch The Bolt Cutters” płytą roku). Dla mnie Fiona to przede wszystkim charyzma i ten zadziorny i żywiołowy wokal, który pozostaje w głowie już po pierwszym przesłuchaniu. Do tego muzyczne eksperymenty z samplowanymi odgłosami talerzy, poduszek czy też wykorzystywanie perkusji ze smartfona... Bunt, siła, moc, protest i odwaga! No i dla mnie najważniejszy moment na płycie, czyli piękny soulowy „Heavy Baloon”!
Karolina Brodowska
Karolina Brodowska
1. Fiona Apple - Fetch the Bolt Cutters
Jako miłośniczka melodyjnych dźwięków prawdopodobnie nie powinnam tak bardzo zachwycać się piątym w karierze Fiony Apple albumem. „Fetch the Bolt Cutters" to płyta surowa, pełna odgłosów uderzeń, stukania, tupania, szczekania psów, choć oczywiście na pierwszej linii słychać pianino. Jest to jednak bardzo dojrzała oda do codzienności, wprost kontestująca postępujące zepsucie świata kreowanego przez media społecznościowe, patriarchat, kultywowanie stereotypów niepozwalających mężczyznom na okazywanie słabości. Fiona z ogromną świadomością wytyka wady społeczne, hołubiąc to, kim tak naprawdę jesteśmy i co robimy na co dzień – z dala od kamer, filtrów, korekt, ze świadomością, że nic nie trwa wiecznie. Jest przy tym autentyczna. „Fetch the Bolt Cutters" to nie prowokacja, tylko zwyczajne wkurzenie na bardzo konkretne aspekty współczesnego świata i oddanie głosu emocjom, które prawdopodobnie siedzą w każdym z nas.
2. Sufjan Stevens - The Ascension
Sufjana Stevensa pokochałam za tak piękne i długie dźwiękowe pasaże, że można się w nich rozpłynąć. Od momentu, w którym ukazał się singiel „America" z jego tegorocznej płyty, wiedziałam, że cały album będzie wspaniały. I miałam rację. Nawet gdy Sufjan śpiewa „Don't do to me what you did to America", jego głos jest kojący i otulający, pozwala zajrzeć w głąb siebie z nadzieją na lepsze jutro. W dodatku „The Ascension" to producencki majstersztyk.
3. Loma - Don't Shy Away
Loma to protegowani samego Briana Eno, który po ich debiucie w 2018 roku powiedział, że utworu „Black Willow" będzie słuchał w zapętleniu. „Don't Shy Away", drugi album Emily Cross, Dana Duszynskiego i Jonathana Meiburga z Shearwater, który ukazał się pod szyldem legendarnej wytwórni Sub Pop (Nirvana, Beach House i nasz polski reprezentant Perfect Son), jeszcze bardziej zgłębia dźwięki syntezatorów, powoli wkręca się w psychikę, odkrywając wszystkie jej zakamarki. Dla mnie osobiście najlepszym kawałkiem na płycie jest „Thorn".
4. Black Bra - Black Bra
Black Bra to z kolei cięższe, gitarowe, bardziej grunge'owe brzmienia. Elizabeth Cameron budzi skojarzenia z Alison Mosshart czy Anną Calvi, choć momentami przywodzi na myśl nawet Tori Amos czy Sinead O'Connor, na przykład w kawałku „Sitting With a Corpse". Całość jest katartyczna, oczyszczająca, chwilami apokaliptyczna.
5. Plants and Animals - The Jungle
To piąty album pochodzących z Montrealu Plants and Animals, którzy lubują się w indie i electro-rocku, choć „The Jungle" jest też bardzo przyjemnie zróżnicowany. Można go słuchać jako spójnej całości, której warstwa tekstowa nawołuje do podjęcia działania w swoim życiu, nie bycia obojętnym na sprawy ważne. Jednocześnie robi to w sposób pozytywny, przywodząc na myśl chociażby Davida Byrne'a (kawałek „House On Fire").
Radosław Pulkowski
Radosław Pulkowski
1. Westerman - Your Hero is Not Dead
Mam szczęście obserwować Westermana od dawna, więc na jego debiut czekałem tak, jak współcześnie rzadko zdarza mi się czekać na wydawnictwa muzyczne. Nie zawiodłem się. Londyńczyk ma zupełnie autorski pomysł na granie wyrafinowanego popu, w którym najmniejszy akord zdaje się przemyślany długimi godzinami, ale jednocześnie efekt finalny brzmi bezpretensjonalnie i szczerze. „Your Hero is Not Dead” to piękny album, który kiedy trzeba wzrusza, a kiedy trzeba buja (często zresztą robi te dwie rzeczy jednocześnie). Według mnie warto posłuchać jak mało czego w 2020 roku i gwarantuję, że piosenki pokroju „Easy Money”, nawet jeśli wpadają do głowy nieco ukradkiem, nie chcą z niej później wyjść przez długie miesiące.
2. Tara Clerkin Trio - Tara Clerkin Trio
Kto by pomyślał, że w 2020 roku muzyka, która brzmi jak miks kameralnego jazzu i klasycznego trip-hopu może brzmieć świeżo! Pierwszy i jak dotąd jedyny album tajemniczej formacji z Bristolu tak właśnie brzmi i chociaż zdaje się, że Tarę Clerkin i jej zespół jak na razie mało kto zna, to mnie ten materiał skradł w tym roku wiele godzin. Pełno tu podskórnego napięcia, a „jazzowość” tej muzyki jest w najlepszym sensie niewymuszona i bardziej niż na instrumentarium (mamy tu właściwie chyba tylko wokal, klarnet, perkusję i elektronikę) opiera się na feelingu. Świetna, na wskroś współczesna i osobna płyta.
3. 21 Savage, Metro Boomin - Savage Mode II
Moja ulubiona tegoroczna płyta hiphopowa to sequel klasycznego dla nowego rapu mixtape'u sprzed kilku lat. Słuchanie go rzeczywiście jest trochę jak oglądanie filmu o groźnych ulicach Atlanty. Z tym że oczywiście ciężki klimat, który płyta z powodzeniem wytwarza to nie wszystko: poza nim mamy jeszcze rzadko spotykaną przebojowość właściwie wszystkich utworów na płycie i – może przede wszystkim – niesamowite, przepastne podkłady Metro Boomina, w których można się zgubić niczym w rasowym ambiencie.
4. Jonah Yano - souvenir
Jonah Yano to jeden z tych artystów, którzy są współczesnymi odpowiednikami „chłopca z gitarą”, czyli singer-songwriterami piszącymi intymne, osobiste i zwykle smutne piosenki. Kiedyś byli tacy choćby Nick Drake czy Elliott Smith. Tyle że czasy się zmieniły, a wraz z nimi środki wyrazu. Na debiutanckim „souvenir” całość trzyma w ryzach nie gitara, a wyczyniająca pościelowe cuda elektronika, zaś sam Yano urodził się w epoce, kiedy naturalne jest czerpanie muzycznych wzorców dosłownie ze wszystkiego. Stąd, jak u Jamesa Blake'a, głównym punktem odniesienia jest tu soul, nie folk. Jednak można sobie rozbierać ten album na dowolną liczbę części składowych, a finalnie i tak najważniejsze okazują się wrażliwość młodego muzyka i wyjątkowa uroda kompozycji.
5. Oneohtrix Point Never - Magic Oneohtrix Point Never
Umówmy się, nie jest to pewnie najlepszy i najbardziej odkrywczy materiał w karierze Daniela Lopatina, ale przecież ten gość już od ponad dekady aktywnie zmienia oblicze muzyki rozrywkowej, uparcie przesuwając granicę eksperymentu w progresywnej elektronice. „Magic Oneohtrix Point Never” można więc potraktować jako kolejny album w dyskografii człowieka-instytucji, nie ważniejszy i nie mniej ważny niż pozostałe, ale z pewnością taki, którego warto słuchać. Tym razem jest to zresztą nieco łatwiejsze, bo Lopatin stworzył tu zdekonstruowany pop – nawet jeśli dziwaczny to na tyle chwytliwy, że momentami zdezorientowane ciało samo rusza do tańca.
Monika Kurek
Monika Kurek
1. Halsey - Manic
Dwa poprzednie albumy były konceptualne i każdy z nich opowiadał jakąś historię. Tym razem Halsey opowiada wyłącznie o sobie – o Ashley, czyli dziewczynie, którą zdradził chłopak, która cierpi na dwubiegunówkę i która ma za sobą trzy poronienia, ale wciąż marzy o dziecku. To szczery, dewastujący, chwytający ze serce album, po którego przesłuchaniu nabiera się ochoty, aby Halsey po ludzku przytulić. Równie duże wrażenie robi oprawa, bo na przykład podczas występu w SNL wizualizacjami były wiadomości od G-Eazy'ego, w jednym z klipów Halsey maluje swój portret, a w piosenkach i interludiach są fragmenty m.in. wiadomości od Johna Mayera czy dialog z filmu „Jennifer's Body”. To piękny, ale smutny album o potrzebie miłości, samotności, poczuciu kompletności i zmaganiu się ze sprzecznymi uczuciami, których czasem do końca nie rozumiemy.
2. Charli XCX - how i'm feeling now
Brytyjska wokalistka wielokrotnie udowodniła, że już nie musi nikomu niczego udowadniać. Zamiast tego po prostu bawi się muzyką. Ten album jest zresztą bezpośrednią reakcją na pandemię, a nagranie go zajęło Charli ledwie ponad miesiąc. Choć ukazał się podczas pierwszego lockdownu, jest energiczny, świeży, eksperymentalny i świetnie nadaje się do jednoosobowej imprezy w salonie. Nie brakuje też chwytliwych wersów, z którymi łatwo się identyfikować. Charli też bywa obecnie zdezorientowana, znudzona, przestraszona i kapitalnie, że o tym śpiewa.
3. Taylor Swift - folklore
Niespodziewana premiera albumu Swift to zdecydowanie jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych tego roku. Jego najmocniejszą stroną jest storytelling, co widać w piosenkach takich jak np. „seven” czy „my tears ricochet”. Świetnym zabiegiem okazało się również opowiedzenie historii nastoletniego trójkąta miłosnego z trzech różnych perspektyw („cardigan”, „betty” i „august”). Krążek spełnia swoją rolę i idealnie wpasowuje się w jesienny starter pack obok koca i ciepłej herbaty. Czasem jest bajkowo, czasem melancholijnie, a czasem przeraźliwie smutno, „folklore” pozwala jednak przenieść się do odległej krainy i zapomnieć choć na chwilę o wszystkich złych rzeczach, które dzieją się dookoła nas.
4. Troye Sivan - In a Dream EP
O ile płytę Swift porównałabym do relaksującego wieczoru przy kominku, o tyle EP-ka Sivana jest raczej wyprawą w nieznane słynną amerykańską droga Route 66. Od inspirowanych latami 80. i flirtujących z synth-popem piosenek trudno się oderwać, a elektryczny bit długo nie może wyjść z głowy. Trudno pozbyć się również uczucia dojmującej tęsknoty za normalnością i innymi ludźmi, bo to album, który świetnie sprawdziłby się podczas popołudnia nad jeziorem czy szalonej domówki u nowo poznanych ludzi. To eskapizm w najlepszym wydaniu, a Sivan zdecydowanie wie, co robi. Pokazał to zresztą wydając ostatnio remix „Easy” z Markiem Ronsonem oraz Kacey Musgraves.
5. sanah - Królowa dram
Debiutanckim krążkiem sanah zachwycałam się już przy okazji recenzji oraz wywiadu, ale bardzo chętnie zrobię to raz jeszcze. Piosenki sanah brzmią niemal jak monolog koleżanki, która opowiada o zakrapianej imprezie czy nowym chłopaku i trudno się z nimi nie identyfikować, bo każdy z nas coś takiego przeżył. Teksty są bardzo autoironiczne i nie brakuje w nich sarkazmu, zwłaszcza gdy poruszany jest wątek relacji damsko-męskich. Pojawiają się zwroty takie jak „nie znam typa”, „po co mi ta spina”, „zamawiam taksę” czy „normalka” i trudno oprzeć się wrażeniu, że pobrzmiewa w nich sarkastyczny głos młodego pokolenia. To bardzo mocny debiut i z niecierpliwością czekam na to, co sanah pokaże nam w przyszłości.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement