Advertisement

„Normalni ludzie” to melancholijna opowieść o trudnej miłości i świetny serial [recenzja]

11-12-2020
„Normalni ludzie” to melancholijna opowieść o trudnej miłości i świetny serial [recenzja]

Przeczytaj takze

„Normalni ludzie” to historia, którą nosiłam w sobie od chwili przeczytania powieści irlandzkiej pisarki, Sally Rooney. Lato, kiedy została wydana, spędzałam w Dublinie – codziennie mijałam miejsca opisywane w powieści, chodziłam tymi samymi ulicami, co jej bohaterowie. Moje miejsce pracy znajdowało się tuż obok kampusu Trinity College, na którym studiowali Marianne i Connell. Pozostając pod ogromnym wrażeniem wrażliwości języka i autentyczności całej historii, jeszcze na długo po odłożeniu książki na półkę czułam pewnego rodzaju pustkę. Bo dobrych historii o młodych, prawdziwych ludziach – takich, z którymi możemy się identyfikować – jest wciąż boleśnie mało. Serial obejrzany wiele miesięcy później, na jednym wdechu, przywrócił wszystkie emocje towarzyszące lekturze powieści. Film na moment wypełnił tę pustkę, żeby na koniec zostawić ją jeszcze większą. Jednak powiedzmy sobie szczerze – „Normalni ludzie” to serial trudny, chwilami niewyobrażalnie smutny. Nie jest to obraz, który poprawia humor czy wprowadza w lekki, przedświąteczny nastrój. Wymaga od widza wiele wysiłku, w zamian daje jednak lekcję na temat zdrowia psychicznego, dorosłości oraz trudnej miłości.

Przy tobie mogę być sobą

Serial produkcji BBC „Normalni ludzie” („Normal People”), w reżyserii Lenny Abrahamson i Hettie Macdonald, trafił na platformę HBO GO 1 grudnia 2020 roku, a więc dopiero pół roku po brytyjskiej premierze. Marianne (Daisy Edgar-Jones) i Connella (Paul Mescal), pochodzących z tego samego irlandzkiego miasteczka, z pozoru nic nie łączy. Ona jest sarkastyczną outsiderką z bogatego domu, dręczoną w szkole z powodu swojej niezależności, on to przystojny, popularny wśród rówieśników sportowiec. Tym, co mają wspólnego, są inteligencja, pewna odmienność, uczucie pragnienia czegoś więcej, ale również fakt, że matka Connella jest sprzątaczką w domu Marianne, dzięki czemu mają szansę bliżej się poznać, ale co boleśnie podkreśla różnicę pochodzenia.
Wzajemna fascynacja, która narasta między tym dwojgiem, przeradza się w końcu w skomplikowaną, seksualną relację. W łóżku ich ciała wydają się pasować do siebie jak puzzle – poza nim mijają się na szkolnych korytarzach bez słowa. Seks, a później miłość, ujawniają skrywane cierpienia, rany i niepewności. Connell, pomimo popularności, zmaga się ze społecznym niepokojem i ukrytą depresją. Marianne, od lat poniżana przez pozbawioną miłości rodzinę (także, nieświadomie, przez Connella), ma poczucie wartości tak nikłe, że prowadzi ją do samonienawiści, a następnie do patologicznego masochizmu. Kiedy Marianne sugeruje utrzymanie relacji w ukryciu, Connell – przerażony perspektywą dręczenia przez kumpli i związaną z tym utratą popularności – zgadza się zbyt pochopnie. Decyzja podjęta w strachu przez lata będzie odbijać się na ich relacji echem bólu i nieufności.

Rozstania i powroty

Kiedy oboje wyjeżdżają na studia do Dublina, proporcje ulegają zmianie. Marianne świetnie odnajduje się w akademickim środowisku. Cechy, które w małym mieście czyniły z niej wyrzutka, tutaj stają się doceniane i lubiane przez innych. Connell natomiast gubi się zupełnie, zmaga z depresją, problemami finansowymi, z brakiem znajomych. Dwójka poznaje się na nowo na studenckiej imprezie. Zostają przyjaciółmi, później znów utkną w relacji friends with benefits, wlokąc za sobą dawne, niewyjaśnione sprawy.
Poprzez 12 odcinków serialu, Marianne i Connell dorastają. Zmieniają się lata, miejsca, okoliczności, otaczający ich ludzie. A oni są jak dwie niespokojne linie na wykresie, krzyżujące się w jednej chwili, aby w następnej rozejść się w przeciwne strony. Oglądanie ich nieustannych rozstań i powrotów, kłótni i pojednań, jest ogromnie frustrujące. Za każdym razem mamy nadzieje, że „teraz już musi się udać”. Kibicujemy im całym sercem, bo widzimy, że są dla siebie stworzeni. Do końca wierzymy jednak, że to uczucie i wzajemne zrozumienie, które ich połączyło, będzie silniejsze niż przeciwny im los.

Zwykli ludzie

Serial „Normalni ludzie” jest trochę jak pamiętnik. Niektóre jego strony zostają zapisane wielkimi, przełomowymi wydarzeniami z życia, inne drobnymi refleksjami nad ulotną chwilą. Wspomnienia i retrospekcje mieszają się ze sobą, a brak porządku umacnia wrażenie, że obserwujemy prawdziwe życie – skomplikowane i nieprzewidywalne.
Edgar-Jones i Mescal są wybitnie indywidualni w swoich rolach. Razem tworzą parę trudną do określenia. Z jednej strony jest między nimi namiętność i seksualna energia, która sprawia, że nie możemy odwrócić od nich wzroku. Z drugiej – melancholijna intymność. Sceny seksu zostają odegrane z wybitną wrażliwością. Za pomocą fizyczności w mistrzowski sposób oddana zostaje nagość psychologiczna i emocjonalna bohaterów. Seks jest dla nich rozmową. Jest jedynym momentem, gdy są całkowicie sobą – oraz ze sobą.
Całość pozostaje niezwykle wierna powieści. Różni się tylko klimatem. Choć oba utrzymane są w przygaszonym, melancholijnym tonie, serial pozwala sobie na pewną dozę marzycielskiego ciepła – na czułość, której nie ma w książce.
Wyjątkowość historii Marianne i Connella tkwi zdecydowanie w autentyczności. Zaburzenia psychiczne, takie jak depresja Connella, są przedstawione jako naturalne. Miłość nie jest zabawą, ale ciężką pracą – wymagającą komunikacji, której tak często brak bohaterom. Nic tutaj nie jest przerysowane, uładzone, sztuczne. Sposób, w jaki identyfikujemy się z postaciami, w jaki współprzeżywamy ich doświadczenia sprawia, że serial pozostawia nas emocjonalnie wyczerpanych. Wielu widzów może się ze mną nie zgodzić, nazywając serial depresyjnym albo nawet nudnym, dla mnie jednak jego smutek jest dobry. Bo życie nie zawsze jest wesołe. Jest trudne, pełne bólu. To czyni je normalnym. I pozwólmy mu takim być.
/tekst: Dominika Trębacz/
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement