Druga fala pandemii jest mało „funky”, ale artystycznie chyba wyszłaś z tego obronną ręką?
Wspominając o kwarantannie, uświadomiłaś mi właśnie, że jedyny funkowy kawałek na mojej ostatniej płycie to „Kochamy się źle”, do którego wraz z Sylwią Pogodą zrobiłyśmycałkiem funky teledysk. Wszystko działo się w czasie izolacji, ludzie zamknięci w domach nagrywali, jak tańczą, i z tych urywków powstał klip. Oby ten funk pozostał w nas jak najdłużej, żebyśmy mogli tańczyć w domach, mieszkaniach, w swojej przestrzeni.
Wiele osób w trakcie izolacji dokonało pewnych odkryć – polubili haftowanie, granie na instrumencie, poczuli pewną przyjemność z prasowania. Znalazłaś coś swojego?
Pamiętam, że na początku lockdownu odkryłam taniec, który stał się dla mnie bardzo terapeutycznym zajęciem. Wyzwalał we mnie radość, zwłaszcza że luty spędziłam w Indiach, gdzie intensywnie ćwiczyłam jogę, a po powrocie wciąż jeszcze byłam w rytmie porannej praktyki. Bez tej radości widzę nas jako zombie zbierające to, co serwują nam media, nieświadomie pielęgnujące w sobie strach, stres i niepewność związane z przyszłością. Funk to jedyna nadzieja, że wciąż będziemy cieszyć się i tańczyć. Odnoszę też wrażenie, że na warunki, jakie wymusiła pandemia, czekały nasze dzieci. Szczególnie te młodsze, które w końcu mają nas w domu i dla których mamy więcej czasu. Ja zaczęłam przez to całe pandemiczne zamieszanie bardzo regularnie funkcjonować w domu.
A jak funkcjonujesz muzycznie? Ten czas stworzył niezłe warunki do pisania nowych piosenek.
Jestem skupiona na pracy nad kolejną płytą, której oczywiście nie wydam, dopóki wszystko się nie uspokoi, bo to wyjątkowy projekt. Płyta, która będzie lepsza od poprzednich. Pracuję z moim stałym zespołem, ale to będzie coś naprawdę innego i nie wyobrażam sobie wypuszczać tego w trakcie pandemii. Natomiast cieszę się, że każdy kolejny dzień jest obecnie chociaż trochę podobny do poprzedniego. Wcześniej zawsze brakowało mi czasu, żeby na przykład porządnie gotować. Takiego domu jak teraz jeszcze nigdy nie miałam – ciepłego, pachnącego, z obecnością, z domowym jedzeniem. Mam wrażenie, że się rekonstruuję po latach spędzonych w trasie, spania w hotelach, zrywania się rano. Miałam wtedy taką przypadłość – moje ciało podróżowało, a głowa nie nadążała. Pamiętam, że kiedy koncertowałam z Sistars, zdarzało nam się z Pauliną pytać: „Jakie to miasto?”. Naprawdę nie wiedziałyśmy i liczyłyśmy na to, że ludzie powiedzą nam, gdzie jesteśmy.

Wracając do czasów Sistars – czy to nie wtedy twoje życie było najbardziej funky? Dwieście koncertów rocznie, życie w busie i w hotelach, setki ludzi na widowni każdego dnia. Nie zdarza ci się za tym zatęsknić?
W ogóle. Pamiętam nawet, że już wtedy stojąc na scenie i śpiewając po raz tysięczny te same piosenki, szukałam w ciele nowych gestów i ruchów, jakby broniąc się przed rutyną. Pójście w taniec, nie zdając sobie jeszcze sprawy, jak potężne jest to narzędzie, było ucieczką przed powtarzalnością. W pewnym momencie zaczęłam się czuć jak automat, który nie jest już nawet fair w stosunku do ludzi przychodzących na nasze koncerty.
A ta obecna regularność, o której mówisz, nie jest innym rodzajem rutyny?
Życie domowe nie jest dla mnie rutyną w żadnym aspekcie. To fascynujące, jak bardzo to lubię. Na przykład uwielbiam śpiewać w domu. Niedawno napisałam do mojego szwagra Jurka, żeby wziął gitarę, bo będziemy świętować Fryderyka. Zrobię dla wszystkich kolację, a potem zaśpiewam. Dotarło do mnie, jak bardzo tego chcę. Innym razem zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Justyny i powiedziałam, że jak przyjedzie, to zaśpiewam jej „Ciepły wiatr”. Wyzwoliłam w sobie radość z tego, że siadam do pianina w domu i śpiewam dla kogoś. Często dla jednej osoby. Tak jak Donny Hathaway w piosence „A Song For You”.
Powrót do domu to piękna rzecz. Również dom rodzinny jest chyba dla ciebie ogromnie ważny.
Zdecydowanie. Już jako raczkująca istota byłam świadkiem, jak mój tata grywał na organach albo na gitarze. Był bluesowo-nalepowo-niemenowy. Mama śpiewała dużo Ordonki, zresztą cały czas śpiewa. Ma teraz zespół Ordonka Palace. Odkąd pamiętam, razem z Pauliną śpiewałyśmy w domu. W pewnym momencie pojawił się w naszym życiu Hannibal – nasz pierwszy nauczyciel, tenor. Z jednej strony klasyczny, śpiewał w Operze Wiedeńskiej, z drugiej wychowany w rodzinie muzyków gospelowych w Kalifornii. Sam Hannibal jeździł w trasy z Niną Simone i śpiewał jako jej protegowany. Uczył mnie śpiewać soul, spirituals w takim klasycznym podejściu, jak na przykład kontralcistka Marian Anderson. To on uświadomił mi, że jestem kontraltem, co było dla mnie wtedy nowe i zaskakujące. Bardzo dużo pracowaliśmy razem, na różnych częściach składowych – samogłoskach, kolorach. Do dzisiaj z tego czerpię. Wracając do mojego domu rodzinnego – istota i świadomość muzyki była w nim ogromnie wysoka. Mama zawsze śpiewała i od dziecka marzyła, żeby życie stało się musicalem. Bardzo chciała, żeby ludzie śpiewali, zamiast mówić. Mój tata z kolei zawsze z gitarą, akordeonem lub jakimś instrumentem klawiszowym. Przyjęcia w domu nie przypominały nudnych posiadówek. Goście zawsze zostawali chórem lub solistami z wytypowanym przez tatę repertuarem. Nas natomiast budzono i wyciągano z łóżek, byśmy w pidżamach śpiewały standardy jazzowe.
A kto uruchomił w tobie funk?
Brat mojej mamy, Paweł Bryła. Miałyśmy z Pauliną po dwanaście, trzynaście lat, kiedy o pierwszej w nocy Paweł dzwonił do naszej mamy z informacją, że zabiera nas na imprezę, gdzie będziemy piły świeży sok i tańczyły do muzyki funkowej. Przy okazji tłumaczył, o co chodzi Jamesowi Brownowi, grał nam funk i uczył tej muzyki. „Bułka z funkiem” w Radiu Jazz to audycja, której tytuł wymyślił Paweł jako jej stały słuchacz. Przywiózł nam pierwszą płytę Keziah Jonesa, nigeryjskiego muzyka z paryskiego metra. Zdobył dla nas także pierwszy zestaw standardów jazzowych, który mimo że większość kartek ma już nie w tym miejscu i osobno, wciąż nam służy. Jedną z nich położyłam dzisiaj na pianinie i zamierzam się jej uczyć. Paweł jest młodszy od mojej mamy o dziewięć lat, zawsze miał dla nas czas. Słuchał z nami muzyki, opowiadał o niej, zabierał nas na imprezy, na przykład na pierwsze jamy do klubu Muza. A tam moi obecni koledzy grali funka, bo to od niego wszystko się zaczęło. Pamiętam wspólne śpiewanie „I Wish” Steviego Wondera, bardzo funkowego numeru. Bartka Królika zaskoczyło wtedy, że potrafię śpiewać trochę do tyłu, ale że również nieco do przodu, i że to też jest funkowe. To środowisko warszawskie po latach trochę się rozeszło, ale kiedyś wszyscy razem graliśmy funka. Bardzo wcześnie zostałam też wysłana z Pauliną na warsztaty jazzowe do Puław. Jeździłyśmy tam przez kilka lat z rzędu. Ja miałam szesnaście, a Paulina czternaście lat. Tam poznałam na przykład Jurka Zagórskiego, z którym pracuję i z którego bratem jestem już wiele lat. To naprawdę kawał historii.
Historii, która zatacza koło.
Tak, Mateusz Waśkiewicz, mój drugi gitarzysta, to także znajomość jeszcze z Puław. I Hubert Zemler, z którym grałam bardzo długo. I Piotr Zabrocki, niepowtarzalna postać z sercem wypełnionym funkiem. I Bartek Królik.
Jak po takim doświadczeniu domu i dorastania radzisz sobie w epoce obrazkowej, w której zdjęcie i lead zastąpiły emocje?
Myślę, że problemem dzisiejszych czasów jest to, że wszystko dzieje się na poziomie oczu i mózgu. Funk, kontakt z super perkusją, ruchem basu, dziurami, które słychać u Prince’a czy u Jamesa Browna, jest na YouTubie nie do uchwycenia. Funk jest czymś w ciele. To nie tyle nawet emocje, co obecność niemal zwierzęca w ruchu, w tańcu. Pamiętam, jak toczyłam bitwy z realizatorami, broniąc się przed system dousznym odsłuchu. Wszyscy na mnie napierali, a ja nie chciałam, bo to powoduje studyjne warunki i brak kontaktu na koncercie. Chcę mieć bas w stopach, czuć go w ciele i czuć, że jestem obecna. Ludzie coraz mniej się dotykają, coraz mniej mają kontaktu z własnymi ciałami. Należy do tego wrócić.
A jak ty odkryłaś swoje ciało, kiedy poczułaś z nim pełen kontakt?
Długo nie rozumiałam swoich zachowań i potrzeb. Do momentu, w którym nie dowiedziałam się, że jestem kinestetykiem. Razem z rodzicami byłam kiedyś na warsztatach z programowania neurolingwistycznego (NLP), gdzie poznawaliśmy różne kanały percepcji. Okazuje się, że każdy człowiek ma jakiś jeden najmocniejszy kanał postrzegania i odbioru. Moim jest ruch. Ja nawet muzykę bardziej czuję, niż słyszę. Napisałam o tym piosenkę „Miód” – o obecności w ciele, budzeniu czucia. W ciele jest wszystko; emocje, wspomnienia. Pracując z Izą Szostak nad ruchem, doświadczam niesamowitych historii, przypominam sobie sytuacje, zapachy i kolory, które im towarzyszyły. Poprzez ciało potrafię przywołać detale zepchnięte przez moją pamięć w kąt.
Muzycznie pracujesz głównie z mężczyznami, ale zdajesz się również bardzo cenić kobiecą energię w życiu.
Cenię, ale faktycznie w zespole mam chłopaków. Nie rządzę, chociaż mówią do mnie „szefowo” lub „babciu”. Jednak w procesie twórczym zawsze jesteśmy w dialogu. Ogromnie podziwiam moich muzyków, nie przyszłoby mi do głowy mówić im, jak mają grać. To najlepsi muzycy w Polsce, należy im tylko zrobić przestrzeń.
Zaszczepiłaś we mnie ogromną ciekawość twojej nowej płyty. Powiesz coś więcej?
To projekt zupełnie inny od poprzednich. Sądzę, że będzie się rządził własnymi prawami. Mam na myśli fakt, że do tej pory na koncertach śpiewałam piosenki ze wszystkich trzech moich płyt i wciąż mam do nich bardzo ciepły stosunek, ale ten album może być przez mnie inaczej potraktowany. Jeszcze tego nie wiem. Jednego jestem pewna – to będzie kosmos.
Natalia Przybysz – wokalistka, kompozytorka i autorka tekstów. W 2001 roku zadebiutowała wraz z siostrą Pauliną, współtworząc Sistars – zespół, który okazał się fenomenem kreującym nową jakość na polskim rynku, zdobywającym nagrody, przychylne recenzje dziennikarzy i szczyty list przebojów. Po zakończeniu działalności Sistars Natalia skupiła się na solowej karierze i poszukiwaniach własnej artystycznej drogi. Przełomowy w jej karierze okazał się 2011 rok, kiedy w pięćdziesiątą rocznicę debiutu Janis Joplin powstał wyjątkowy projekt koncertowy „Kozmic Blues”, a za nim cały album „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin”. „Przyjaźń z Joplin” pchnęła Natalię w kierunku pogranicza bluesa, soulu, jazzu i funku, zakorzenionych w amerykańskiej tradycji ciepłych, motown’owskich brzmień i vintage’owych instrumentów. W 2017 roku światło dzienne ujrzał album „Światło nocne”, za który Natalia otrzymała Fryderyka w kategorii Album Roku Pop. Jesienią tego roku artystka wydała piątą autorską płytę zatytułowaną „Jak Malować Ogień”.
/materiał pochodzi z numeru K MAG 102 FUNKY ISSUE 2020/21, tekst: Agnieszka Sielańczyk; wszystkie zdjęcia z sesji znajdują się w magazynie drukowanym/