Tobiasz Biliński to pierwszy Polak, który podpisał kontrakt z legendarną wytwórnią Sub Pop, rozsławioną dzięki nagraniom Nirvany czy Soundgarden, a dziś reprezentującą takich wykonawców jak Beach House, Father John Misty czy Fleet Foxes. Tobiasz, znany wcześniej z projektów Kyst czy Coldair, swój nowy materiał zatytułowany „Cast” wyda pod szyldem Perfect Son.
K MAG: Kiedy grałeś w Coldair, podkreślałeś, że muzyka ma dla ciebie wymiar bardzo osobisty. Podejrzewam, że decyzja o zmianie pseudonimu artystycznego też ma jakieś uzasadnienie.
Tobiasz Biliński: Sporo się zmieniło w moim życiu. Ożeniłem się, adoptowałem psa, nabrałem optymizmu. Poza tym miałem już dość formuły Coldair, choć mimo wszystko planowałem nagrywać pod tym samym szyldem. Niespodziewanie jednak zacząłem tworzyć piosenki bardziej pozytywne, słoneczne, melodyjne, mniej eksperymentalne. Nie chciałem z tym walczyć. Zrobiłem taką płytę, jaką czułem w sobie. Pomyślałem jednak, że jest tak odmienna od wszystkiego, co wcześniej nagrywałem, że byłoby niewłaściwe wydawać ten materiał pod starą nazwą. Wiesz, z lekko zaburzonego typa, trochę degenerata, nagle stałem się gościem z rodziną i fajnym życiem. I wtedy pomyślałem, że na polu artystycznym też zacznę coś nowego.
Jeśli Coldair był zapisem momentów depresyjnych, to ta płyta wydaje się niemal maniakalna. Przynajmniej w warstwie brzmieniowej – epicka, z barokowym niemal rozmachem, mocnymi bębnami.
Wolę słowo „euforyczna”. Jest zapisem zdziwienia i uniesienia tym, że w życiu może być spoko, nawet jeśli przez lata dostawałeś wpierdol. Chociaż pojawia się też nuta niedowierzania: „Jest za dobrze, na pewno jest jakiś haczyk”.
A czy teksty są równie ekshibicjonistyczne i osobiste jak wcześniej?
Są hołdem dla mojej żony Anny, która stoi za dobrymi zmianami w moim życiu. Po długim bujaniu się i kiepskich doświadczeniach cieszę się ze stabilizacji. Tak, ten przekaz jest bezpośredni, ale nie lubię słowa „ekshibicjonistyczne”, może jakieś inne…
Zmienił się też twój gust muzyczny?
Otworzyłem się na bardziej popową muzykę. Sporo słuchałem Prince’a, Justina Timberlake’a czy Lorde, a kiedyś sięgałem głównie po trudne, pokręcone rzeczy. Teraz wolę proste piosenki, prosty przekaz i formę.
Te nowe kawałki są przecież bardziej rozbudowane i kompozycyjnie skomplikowane niż stare.
Pewnie masz rację, ale mają więcej melodii. Według mnie to popowa płyta, ale to oczywiście moja perspektywa, dla innych ludzi faktycznie może być niełatwa w odbiorze.
Masz cały koncept brzmieniowy w głowie, zanim nagrasz materiał? Zawczasu wymyśliłeś te masywne bębny i piętrzące się syntezatorowe pasaże?
„Cast” powstawało około dwa lata. W którymś momencie miałem nawet skończony album, ale wywaliłem połowę piosenek i zacząłem nagrywać od nowa. Część powstawała w Filadelfii, część w Warszawie. Mój proces twórczy to totalny chaos. Nie tworzę żadnych konceptów, tylko robię to, co według mnie w danym momencie pasuje, więc efekt nigdy nie jest do końca zaplanowany. Każda z tych piosenek miała milion różnych wariacji. Pod koniec samo się to wszystko spięło w spójną całość. Tworząc, mam nieraz wrażenie braku kontroli, nie wiem i nawet nie przeczuwam, co z tego wyjdzie.
Do Sub Popu zaniosłeś demo czy oddałeś gotowy album?
Sub Pop zaczął się mną interesować już kilka lat temu. Chyba czekali na odpowiedni moment, by mi coś zaproponować. Od czasu występu na festiwalu SXSW w Austin byłem z nimi w kontakcie – głównie z Jonathanem Ponemanem (współzałożycielem wytwórni – przyp. red.), który naprawdę mocno się zaangażował, dawał mi bardzo szczegółowy feedback do każdej piosenki. Po ostatniej płycie Coldair podpisaliśmy umowę publishingową, a kiedy usłyszał demówki nowego materiału, zaproponował już kontrakt wydawniczy.
Sub Pop był dla ciebie szczególnie ważną wytwórnią? Swoją drogą urodziłeś się rok po tym, jak Nirvana zadebiutowała tam ze swoim albumem „Bleach”.
Jonathan wie, że nie byłem fanem Nirvany… To oczywiście fajny zespół, ale nigdy nie miałem na niego fazy. Jestem gówniarzem, więc jako nastolatek słuchałem należących do Sub Popu Fleet Foxes, Beach House, Chada VanGaalena, później też Shabazz Palaces. Odkryłem, że sporo rzeczy, które lubię, jest z Sub Popu. Byłem i jestem fanem wielu ich zespołów, ale dopiero kilka lat temu poznałem historię wytwórni.
Zdaje się, że złapałeś Boga za nogi, podpisując kontrakt, ale to dopiero początek. Jakie masz oczekiwania związane z tą płytą?
Mimo wszystko jest to debiut, więc czeka nas przebijanie się zupełnie nowego artysty na bardzo trudnym rynku. Pochodzę z Europy Wschodniej, którą Amerykanie niezbyt się interesują, ale jestem optymistycznie nastawiony. Liczę na dobrą promocję i prasę, chcę tam zagrać koncerty i festiwale. Mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć z moją muzyką do ludzi zza Oceanu.
Nie boisz się zarzutów ze strony tak zwanej „sceny niezależnej”, że poszedłeś w stronę bardziej komercyjną?
Tak zwana „scena” nieszczególnie mnie interesuje. Nigdy nie zwracałem uwagi na to, co inni ludzie mają do powiedzenia. Robię to, co mi przychodzi naturalnie. Wielu jest mocno zacietrzewionych, kurczowo trzymają się etosu „experimental”, „niezal” i są dumni z tego, że grają dla czterech kolegów. A ja chcę poszerzać horyzonty, otwierać się na nowe rzeczy. Nie myślę, że muszę grać tak czy owak, by być cool i żeby koledzy ze środowiska poklepali mnie po plecach. Im bardziej próbuję robić coś wbrew sobie, tym większe gówno z tego wychodzi. Przy tym ja chyba lubię ekstremalne rozwiązania, więc albo kombinuję, żeby było ekstremalnie oszczędnie, albo ekstremalnie bogato. „Cast” to płyta bardzo gęsta, epicka, dużo się na niej dzieje.