Hasło „bawarskie kino erotyczne”. Twoje pierwsze skojarzenie to...
„Bawarskie przypadki”, czyli pierwszy film erotyczny obejrzany w domu na kasecie video, i to wypożyczony z mojej osiedlowej wypożyczalni kaset „PACO”. Ileż to było emocji! Choć sam film był straszny – erotyczna opowieść z jodłowaniem w tle. Oczywiście nie oglądałem go z rodzicami (nie było ich wtedy w domu), tylko z kumplami z klasy, ale tak właśnie wyglądało zapoznawanie się z erotyką chłopaków z mojego słupskiego osiedla na przełomie lat 80. i 90. No, może poza serią „Lody na patyku”. Myśleliśmy zresztą wtedy, że to niemiecka seria, bo taki był dubbing, a w rzeczywistość to produkcja izraelska.
Wtedy kasety wideo były czymś na wagę złota. W książce przywołujesz scenę, kiedy Marek Sierocki podczas gali Disco Polo rzucał nimi w publikę, a ona chwytała je niczym świeże bułeczki. Z drugiej strony przypomina mi się też fragment o papierowych bohaterach kina akcji, których można było spotkać w wypożyczalni. Czym dla ciebie osobiście było to miejsce i za którą kasetę dałbyś się wówczas pokroić?
Wypożyczalnie były wyjątkowymi miejscami, podobnie jak salony gier i sklepy z kasetami. W wypożyczalni spotykali się osiedlowi pasjonaci kina. Rozmawialiśmy o nowościach, szukaliśmy klasyków. Cieszył fakt, że film był na kasecie, czyli nośniku, miało się go w ręku, z okładką, a nie gdzieś w chmurze. Trzeba go było tylko przewinąć po obejrzeniu, bo jak nie, to płaciło się karę w wypożyczalni.
Może niedałbym się pokroić, ale na pewno były kasety ważne, a konkretniej filmy na nich, choć one same w sobie również stanowiły fajne przedmioty, zwłaszcza te oryginalne, na przykład JVC. To było coś, czym podnosiło się prestiż mieszkania, co ustawiało się pod telewizorem, żeby każdy widział. W książce przytaczam historię rodzinną, w której ojciec nie odzywał się do syna przez kilka lat właśnie przez kasety video, chociaż mieszkali pod jednym dachem.
Ja bardzo cieszyłem się z przegranych na kasetach filmów Jima Jarmuscha – mam tu na myśli te pierwsze, czyli „Nieustające wakacje” oraz „Inaczej niż w raju”. Mam je do dziś, podobnie jak kasety z pierwszymi filmami Niezależnej Wytwórni Filmowej Torba, którą w latach 90. założyłem z bratem. Realizowaliśmy pokręcone filmy amatorskie oraz teledyski.
Lata 90. to również pojawienie się lokalnych stacji telewizyjnych, takich jak PTV Echo, Top Canal czy NTV. W porównaniu z tym, co dziś widzimy na ekranie, tam był totalny freestyle.
Wspomniałbym jeszcze o pierwszej prywatnej telewizji w Polsce, słynnej gdańskiej Sky Orunia. To była jazda bez trzymanki. Dotarłem do reporterek tej stacji i opisuję ich przygody w swojej książce. Najpierw jej właściciel w swojej dzielnicy puszczał w eter filmy nagrane z satelity – szczególną popularnością cieszyły się erotyki. Potem realizował własne programy, reklamy itp. Zupełnie szalone. Wszystkie telewizje prywatne działały wtedy na dziko, piracko, ludzie nie mieli doświadczenia. Wiadomości kręcono na podwórku, w tle było widać panią rozwieszającą pranie, ktoś przynosił do studia napoje i ciasto, nie było cenzury. Szalony czas.
Początek porządku w telewizji to powstanie KRRIT. Nie przeszkodziło to jednak w rozwoju oryginalnych form, nierzadko kontrowersyjnych, czego przykładem jest ogromna popularność programu „Lalamido”.
Takich programów było kilka, faktycznie ludzie, którzy wtedy byli młodzi, na pewno szczególnie pamiętają „Lalamido” – szalone skecze Konja, Skiby, Wiganny Papiny, występy Brzóski, wyjątkowe wizualnie klipy Yacha Paszkiewicza. Dzisiaj pewnie trudno byłoby nazwać ten program kontrowersyjnym, ale pamiętajmy, że wtedy byliśmy zaledwie kilka lat po zniesieniu cenzury, a do telewizji wjechała nowa grupa ludzi. Smutnego pana w mundurze zastąpił gdański kolektyw szajbusów z „Lalamido”. Bez wątpienia było to odświeżające dla telewizji, ale też dla młodych umysłów. Oni inaczej mówili, poruszali inne tematy, mieli inny humor, nie byli typowymi „zgredami z telewizji”.
Z jednej strony młoda gwardia w „Lalamido”, z drugiej starsza w postaci Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny oraz Tadeusza Rossa, którzy doskonale piętnowali wady polskiego społeczeństwa, wkraczającego w nową rzeczywistość w programach „ZCDCP” oraz „Zulu-Gula”. Ich skecze nawet dziś ogląda się chętniej niż działalność współczesnych kabaretów.
Tu odpowiedź pewnie zależy od odbiorcy. Ja, może poza Kabaretem Potem, również szczególnie nie cenię współczesnych kabaretów. Dla mnie bardzo istotne były „Za chwilę dalszy ciąg programu”, a potem „Komiczny Odcinek Cykliczny” Wasowskiego i Szczęśniaka. Absurdalny humor, bardzo proste środki scenograficzne, bazowanie na wyobraźni, a jednocześnie doskonały opis nas samych, ze wszystkimi wadami. Polecam obejrzenie dziś kilku odcinków – są przerażająco aktualne.
Przejdźmy do poważniejszych tematów. 8.01.1995 – z czym kojarzy ci się ta data?
No tak, Owsiak i WOŚP to na pewno jedne z symboli lat 90., które na szczęście cały czas trwają oraz pokazują, że można być dobrym i od czasu do czasu pomyśleć o innych.
Czy będąc wolontariuszem, przypuszczałeś, że to, co robi Jurek Owsiak stanie się dziełem ponadpokoleniowym?
Ja zostałem po raz pierwszy wolontariuszem chyba w 1994 roku. Wraz z kolegą Mateuszem założyliśmy nawet taki mini sztab w rodzinnym Słupsku. Wtedy wszystko było „na gębę”, nikt nas nie sprawdzał. Sami liczyliśmy pieniądze, wysyłaliśmy pocztą. Wspaniała nauka odpowiedzialności i wielu innych pozytywnych cech. Myślę, że WOŚP na pewno naznaczyła moje pokolenie. Było też dla nas ważne, że po raz pierwszy mogliśmy zrobić coś sami, założyć sztab, zbierać pieniądze, działać. To była akcja młodych i to było dla nas istotne. Tak samo, jak jej kulturalny aspekt, czyli koncerty.
Ostatnia dekada XX wieku bez wątpienia upłynęła pod znakiem seriali. Prym wśród nich, choć pojawił się dopiero w 1997 roku, wiódł „Klan”. Paradoksalnie przetrwał on do czasów Netfliksa, w przeciwieństwie do „Matek, żon i kochanek” czy emitowanych do 2010 roku „Złotopolskich”. Na czym według ciebie polega jego fenomen? Czy to kwestia uniwersalnego przesłania i faktu, że odcinki kręcone są w czasie rzeczywistym?
Ówczesny Pełnomocnik Rządu ds. Rodziny mówił o „Klanie”, że jest jedyną telenowelą, która nie narusza systemu wartości. Faktycznie poruszano tam tematy trudne, dotąc niemal niedostępne w telewizji, takie jak opieka nad dzieckiem z zespołem Downa, HIV czy rak piersi. Przyznam, że oglądam „Klan” do dziś, chyba z czysto masochistycznych pobudek. Jest tak schematyczny, oczywisty i płaski, że aż pociągający. Choć wciąż porusza poważne problemy, to oczywiście na aktorstwo, scenografię itp. trzeba wziąć dużą poprawkę. No ale kurczę, czekam na przygody Czesi, Darka, Moni, Feliego i innych, nic na to nie poradzę. Uwielbiam patrzeć, jak każdy mężczyzna w „Klanie” zapina marynarkę, jak wstaje i rozpina, gdy siada. Jak podawane są (przez panie domu, bo panowie są od pracy) śniadania niczym z cateringu, jak w biurze Jerzego praca polega na jedzeniu słodkich bułeczek i piciu kawy albo jak doktor Lubicz doradza całej rodzinie, co byłoby dla niej najlepsze. Przed „Klanem” bardzo popularny był serial „W labiryncie” z doskonałym Markiem Kondratem, ale przetrwał „Klan”, który jest chyba trochę jak oglądanie „Familiady” po niedzielnym obiedzie u babci. Po prostu się do niego przyzwyczailiśmy i taka stabilność nas uspokaja.
Zmieńmy temat na modę. W co musiał być ubrany typowy nastolatek, by budzić respekt na dzielni?
To też zależy gdzie. U mnie w Słupsku na osiedlu Zatorze nie było za dużo bogatych rodzin. Raczej marzyliśmy o Nike'ach (ja miałem pierwsze od chłopaka z Finlandii, u którego mieszkałem podczas wyjazdu w 1988 roku) i prawdziwych dżinsach. W moim środowisku nosiło się wtedy słynne kurtki parki (najczęściej niemieckich wojsk) i słuchało grunge'u. Fakt jednak, że wówczas w Polsce zaczęły pojawiać się sklepy odzieżowe, do tej pory znane nam z zagranicy, dajmy na to salony Levi’s, których otwarciom towarzyszyły duże imprezy z koncertami rockowych gwiazd. Istotne w modzie były gadżety: najpierw walkmany, potem discmany, takie zapinki na szyję dla dziewczyn itp. Dziewczyny patrzyły na to, jaką modę polecają „Bravo”, „Dziewczyna” i inne pisma, które wtedy sprzedawały się w setkach tysięcy egzemplarzy. Były też modowe koszmary. Mam zdjęcia, na których jestem ubrany w biały obcisły golf, a na to mam założoną koszulę flanelową i kurtkę dżinsową. Koszmar! Po modzie rozpoznawali się członkowie subkultur, od razu było widać kto jest depeszem, kto metalowcem, a kto hiphopowcem. Dynamiczna była nasza moda, to na pewno.
A co taki nastolatek musiał mieć w domu, żeby kumple chcieli do niego wpadać? Konsolę Pegasus, komputer Commodore 64?
Najpierw Spectrumy albo konsole Atari 2600, potem Atari 65, Commodore 64 (zresztą mam je w swoich kolekcjonerskich zbiorach), wreszcie Amigę i Pegasusa. Ci, którzy mieli je w swoich pokojach, od razu zamieniali je na świetlice, w których spędzaliśmy całe noce. Tak samo jak u tych, którzy pierwsi na osiedlu mieli wideo, choć nie brakowało również miejsc, w których można było pograć, czyli salonów gier, o których też trochę piszę w książce, przytaczając historie ich bywalców. Sam przegrałem w nich wiele monet od rodziców.
Dziś jesteśmy w sieci non stop za sprawą smartfonów. Wtedy o internecie nawet nie marzono, a źródłem informacji o świecie były czasopisma takie jak „Bravo” czy „Popcorn”, telewizja oraz często pomijana telegazeta. Jeśli już posiadałeś kablówkę i wideo, mogłeś nagrywać klipy z MTV i pożyczać je kumplom na podwórku. Jak w twoim środowisku wyglądał obieg informacji? Czym najczęściej się wymienialiście?
Internet w latach 90. dopiero się rodził i obieg informacji opierał się na ludziach – kumplach w szkole, koleżankach na podwórku, ale też właśnie na sklepach z kasetami, wypożyczalniach kaset, salonach. Prasa była bardzo ważna, programy telewizyjne też, zwłaszcza te z teledyskami i poświęcone grom komputerowym, których było wtedy naprawdę sporo (kto pamięta Kazimiera Kaczora analizującego gry strategiczne w programie „Joystick”?). Wyłapywaliśmy z nich interesujące nowości i „sprzedawaliśmy” na podwórku innym. Dla mnie szczególnie ważne były gazety, może dlatego później sam zostałem dziennikarzem. Zaczytywałem się w „Brumie”, „Machinie” i „XL”.
Pora na mały test: Andie MacDowell, Pamela Anderson, Kate Moss czy Alicia Silverstone?
Oj, swego czasu zakochałem się w Andie. Zresztą uczucie dalej jest, pewnie niestety jednostronne. Doskonała aktorka, którą uwielbiałem z „Hudson Hawk”, „Dnia świstaka”, „Zielonej karty”, no i „Seksu, kłamstw i kaset wideo”, skąd wziąłem inspirację do tytułu mojej drugiej książki. W latach 90. to była mega gwiazda. Pamela była raczej gwiazdką z plakatu, a Moss była poza moim punktem zainteresowań, bo wolałem Lindę Evangelistę. Alicia z kolei, to przede wszystkim klipy Aerosmith...
Co w latach 90. było odpowiednikiem dzisiejszego Tindera? Wiadomo, że fani „Hotel Paradise” mieli „Randkę w ciemno”, ale co z podrywem w świecie rzeczywistym?
Popularne były na przykład anonse w gazetach młodzieżowych, dzięki nim łapało się ludzi o podobnych zainteresowaniach. Pamiętam zresztą, że zainteresowania, szczególnie muzyczne, były wtedy podstawowym kryterium poznawania kogoś. Pierwsze pytanie brzmiało: „czego słuchasz?”. Dziewczyny poznawało się na depotekach, czyli imprezach dla fanów Depeche Mode. Przynależność do jakieś grupy czy subkultury była niezwykle ważna. „Randka w ciemno” była ściemą i wszyscy to wiedzieliśmy. Podrywało się też na imprezach szkolnych, dyskotekach.
No to test nr 2. Masz trzy miejsca do wyboru: McDonald’s, budka z zapiekankami i Mr Smarty's. Które wybierasz jako pierwsze?
Najpierw były zapiekanki w budce pod szkołą, potem Mr Smarty's, wreszcie McDonald’s. W książce są wspomnienia syna twórcy Mr Smarty's, czyli takiej imitacji Maca. Sam McDonald’s, ten pierwszy, otwarty w warszawskim Sezamie w 1992 roku był symbolem przejścia Polski na zachodnią stronę, takim stemplem zachodu z widokiem na Pałac Kultury. Otwarcie było godne igrzysk olimpijskich, były gwiazdy, no i tysiące ludzi. Tam chodziło się na randki, to był stały i najważniejszy punkt wycieczek szkolnych. Pracownicy tego pierwszego McDonald’sa opowiedzieli mi o tym, jak to wyglądało od kuchni, co zresztą opisuję w książce. Lata 90. to w ogóle wysyp przeróżnych budek z jedzeniem – od zapiekanek, przez bigosy, frytki, po chińskie dania. Niespecjalnie dużo było kebabów. Ważne były za to pizzerie, chociażby kultowa „Bambola”. W Słupsku chętnie chodziliśmy też do pizzerii, która działa od 1974 roku! Polecam, w samym centrum przy barze mlecznym „Poranek”. Pizza z kiełbasą kosztuje tam 6,60 zł. Tak, dokładnie sześć złotych i 60 groszy.
Dwie rodziny w jednym średniej wielkości blokowym mieszkaniu z meblościanką. Bułka na mleku na śniadanie, całe dnie na podwórku. Można by tak wymieniać do woli, co zresztą dzieje się w najlepsze na forach dotyczących lat 90. Myślisz, że to zwykły mechanizm psychologiczny, tęsknota za młodością czy może rzeczywiście dzisiejsze czasy przyniosły nam deficyt przyjemności spowodowany nadmiarem bodźców?
Na pewno istotny jest tu mechanizm tęsknoty za własną młodością, okresem dojrzewania. Muszę jednak przyznać, że lata 90. to był naprawdę wyjątkowy czas. Jedną nogą wciąż byliśmy zanurzeni w szarości i betonie (także umysłowym) PRL. Z drugiej natomiast chłonęliśmy bezkrytycznie wszystko, co zachodnie. Myślę, że łatwo dziś mówić, że wtedy przede wszystkim bawiliśmy się na podwórkach, mieliśmy prawdziwe relacje i nośniki muzyczne i prasowe, które dawały nam lepszy kontakt z popkulturą. Prawda jest jednak taka, że gdyby wtedy dano nam do ręki telefony z internetem, to najpierw popłakalibyśmy się ze szczęścia, a potem spędzali przy nich godziny, jak młodzi ludzie dziś. Mimo wszystko uważam, że miałem szczęście, poznając nowe filmy podczas wizyt w wypożyczalniach kaset, muzykę w sklepach muzycznych, a gry w salonach. Kontakt z ludźmi był najważniejszy, choć czasami w salonie traciło się całe kieszonkowe, bo jakiś dryblas kradł pieniądze, strasząc fangą.
Od pewnego czasu mamy w popkulturze wielki comeback lat 90. – ciuchy, stylizowanie teledysków na taśmę VHS czy używanie elementów „najntisowych” brzmień w muzyce pop. Myślisz, że twoja książka dołoży kolejną cegiełkę w kwestii popularyzacji tego okresu historii wśród pokolenia Z?
Jest comeback i taka powtórka fascynacji sprzed dekad to coś naturalnego. Powstają doskonałe książki o latach 90., takie jak „Duchologia Polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji” Olgi Drendy czy „Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993” Rafała Księżyka. I dobrze. To fascynujący czas w naszej historii.
Za kilka lat pewnie będziemy wspominać lata 2000. Chciałbym, żeby moja książka pokazała przełom lat 80. i 90. i lata 90. od strony popkultury i ludzi, którzy próbowali sobie wtedy radzić z nową rzeczywistością, pasjonatów oraz odbiorców tej popkultury, stąd bohaterami mojej książki zostali prowadzący wypożyczalnie kaset wideo, wydawcy komiksów, prowadzący bary szybkiej obsługi, pracownicy sklepów muzycznych, uliczny sprzedawca kaset, redaktorka czasopisma dla nastolatek, twórca gier komputerowych i inne podobne postacie. Podzielili się wyjątkowymi opowieściami, a ja dołożyłem do tego trochę swoich wspomnień.
/rozmawiał: Elvis Strzelecki/