Największą bolączką współczesnego wirtualnego świata jest przesyt wiadomości. Człowiek nie jest w stanie przetworzyć informacji, które dziennie do niego docierają. Pobieżnie przegląda treści, lawiruje między portalami, by wywołać złudne wrażenie przyswojenia jak najobszerniejszej wiedzy. W efekcie po pięciu minutach scrollowania w autobusie wcale nie jest mądrzejszy niż był chwilę wcześniej. „The Face” stanowił właśnie tę wartościową wiedzę w pigułce, wyselekcjonowaną z morza informacji i zamkniętą na niespełna dwustu stronach magazynu, którego ideą była świeżość – w modzie, muzyce, filmie, sztuce, a nawet polityce.
Kate Moss na okładce „The Face” w 1990 roku, fot. Corinne Day
Twórcy pisma postawili sobie za cel odkrywanie talentów. I robili to w rebeliancki sposób, nie mając pieniędzy, ale zapał i pokłady kreatywności, dzięki którym „The Face” stał się nie tylko głosem, ale także przewodnikiem kontrkultury i pozostał nim przez ponad dwadzieścia lat. To właśnie „The Face” w 1990 roku umieścił na okładce zaledwie szesnastoletnią Kate Moss, którą sfotografowała naczelna reportażystka rozpoczynającej się dekady, Corinne Day. Zawsze z wyprzedzeniem na łamach miesięcznika gościły późniejsze gwiazdy muzyczne (m.in. Depeche Mode, Nirvana, The Strokes), projektanci (Phoebe Philo, Alexander McQueen, Stella McCartney), filmowcy i aktorzy (Christopher Nolan, David Lynch, Leonardo DiCaprio), fotografowie (wspomniana Corinne Day, David Sims, David LaChapelle) i wiele innych postaci, które zrobiły światową karierę. Sesje zdjęciowe w magazynie odbiegały estetyką od tego, „co wypada pokazać”. Było punkowo i prowokacyjnie. Jeśli ktoś szukał klubu, do którego warto iść w Londynie, dowiedział się tego z „The Face”. Zanim do kin weszły „Przekleństwa niewinności” Sofia Coppola w felietonie na łamach magazynu opisała, jak powstawał kultowy obraz. Premiery kinowe, muzyczne, wystawy – było tam wszystko, czego potrzebował nastolatek czy dwudziestokilkuletni mieszkaniec stolicy Wielkiej Brytanii, by być na bieżąco z kulturą.
Dzisiaj funkcję dostawcy aktualności sprawuje internet. I bardzo dobrze! Ale przewagą, którą magazyny drukowane mają i będą miały nad treściami wirtualnymi, jest właśnie filtracja, a co za tym idzie – kumulacja wartości. W dodatku możliwość posiadania fizycznego nośnika ułatwia odbiorcy utożsamienie się – także ze światopoglądem popularyzowanym na łamach danego periodyku. Trudno o to w sieci milionów stron. Czy powrót ikony wskazuje, że zbyt głęboko zanurzyliśmy się w wirtualny świat?
My, jako K MAG, tym bardziej cieszymy się tą wiadomością. I w tym miejscu nieskromnie przyznamy, że podobnie jak twórcy „The Face” nie mamy milionów na koncie, a jednak stuknęło nam 10 lat i nie zamierzamy tracić zapału.