Przyjazd Swift do kraju wiąże się z solidnym zastrzykiem gotówki dla gospodarki, co zostało określone mianem Swiftonomii. Nie inaczej jest w przypadku Polski. Szacuje się, że na koncercie Swift nasz kraj może zarobić aż 200 mln zł. The Eras Tour to prawdziwe święto dla fanów, celebrujących podróż przez rozległą dyskografię artystki (Swift wydała 11 albumów oraz 4 krążki „Taylor’s Version”). Na koncert przychodzą w strojach z ulubionych er i chętnie wymieniają się bransoletkami przyjaźni z innymi miłośnikami gwiazdy. Tradycja ta nawiązuje do utworu „Your’re On Your Own Kids” z wydawnictwa „Midnights”.
Taylor Swift jest obecnie największą gwiazdą na świecie, co sprawia, że wszyscy próbują zrozumieć istotę jej fenomenu. Więcej na ten temat pisaliśmy tutaj:
Dając z siebie wszystko
Fenomen Taylor Swift można bardzo łatwo zrozumieć, idąc na koncert The Eras Tour. Gwiazda gra przez trzy i pół godziny, niemal w ogóle nie zwalniając tempa. Jest uśmiechnięta, zaangażowana i ma doskonały kontakt z publicznością. To kolejna rzecz, którą musicie wiedzieć o Swift – ona zawsze daje z siebie 150%. Bez względu na to, co akurat dzieje się u niej prywatnie. Mówi o tym w piosence „I Can Do It With a Broker Heart”, będącej częścią segmentu „The Tortured Poets Departmend” podczas The Eras Tour. – Rozpadałam się na kawałki, gdy tłum krzyczał: Więcej! – śpiewa w „IDIWABH”.
W Polsce gwiazda przywitała się uroczym: „Cześć, Warszawa!” Podczas koncertu wielokrotnie mówiła po polsku
„Warszawa, witajcie na Eras Tour”, krzyknęła przed utworem „Lover”.
– Miło was poznać – powiedziała z uśmiechem. Było „Kocham Was”, padło też „Dziękuję” i „Dziękuję bardzo”. Po polsku przemówił również jej tancerz w trakcie „We Are Never Getting Back Together”, który wyrzucił z siebie: „Nigdy, przenigdy”. Jak można się domyślić, każda tego typu sytuacja wywoływała absolutne szaleństwo wśród fanów. Posługiwanie się lokalnym językiem to stała zagrywka w repertuarze Taylor, która stara się, aby każdy koncert w ramach The Eras Tour był dla fanów wyjątkowym przeżyciem. Pierwszy koncert w Polsce był tym bardziej wyjątkowy, że odbywał się 1 sierpnia, czyli w rocznicę Powstania Warszawskiego. Fani Swift, w tym również ci zagraniczni, stanęli na wysokości zadania i oddali hołd powstańcom. Wcześniej miłośnicy gwiazdy przekazywali sobie tę informację na TikToku i apelowali, aby uszanować polską historię. Tak też się stało.
Fani Taylor Swift to najbardziej lojalny fanbase na świecie. Nic więc dziwnego, że podczas the Eras Tour artystka dba o swoich oddanych fanów. Kontakt z publicznością jest jedną z sił napędowych tej trasy. W trakcie koncertu Swift krążyła po wybiegu, poświęcając równie dużo czasu każdej stronie. Wysyłała uśmiechy, nawiązywała kontakt wzrokowy, puszczała oczko czy też wybierała sobie kogoś z tłumu i wyśpiewywała do niego kluczowy fragment danej piosenki. Koncerty w ramach The Eras Tour są oczywiście wyreżyserowane, ale na miejscu zupełnie tego nie czuć. Choć Swift zagrała ponad 100 koncertów w ramach The Eras Tour, wyglądała, jakby robiła to po raz pierwszy. Była wdzięczna za każdy aplauz i za każdą wspólnie wyśpiewana piosenkę. Wielokrotnie dziękowała zgromadzonym za to, że poświęcili ten wieczór właśnie jej. Wyjątkowym momentem były zwłaszcza długie, entuzjastyczne owacje po „Champagne Problems”, za które Swift nagrodziła tłum wzruszonym: „Kocham Was”.
Podróż przez imponujący dorobek Swift
Podczas Eras Tour trudno jest znaleźć moment, aby skoczyć do toalety. Każda era to spektakularne show, obfitujące w piękną scenografię, choreografię i zapierające dech w piersiach wizualizacje. Podczas „Lover” fani szaleli do hitów takich jak „Cruel Summer” czy „You Need To Calm”. Potem Taylor zabrała nas w nostalgiczną wyprawę w przeszłość wraz z „Fearless”, śpiewając m.in. romantyczne „Love Story”, na którym najczęściej dochodzi do zaręczyn. Podczas ery „RED” wszystkie ręce były w górze – końcu nie da się wysiedzieć w trakcie „We are Never Getting Back Together” czy „I Knew You Were Trouble”. Najważniejszym momentem RED było tradycyjnie wręczenie czarnego kapelusza – tym razem padło na małą dziewczynkę.
Później przyszedł czas na faworyta fanów. Gdy na ekranach pojawiły się wielkie, pełzające węże, tłum oszalał. Fani wypatrywali wskazówek, które wskazywałyby, że ich teoria się sprawdzi – miłośnicy gwiazdy wierzą, że 2 sierpnia Swift ogłosi „Reputation (Taylor’s Version”). Przypominajka: Swift ponownie nagrywa swoje stare płyty, aby odzyskać do nich prawa. Najbardziej spektakularnym momentem była druga część utworu „Don’t Blame Me”, którym Swift zamknęła usta sceptykom. Jeśli po tym wykonaniu ktoś dalej uważa, że Swift nie potrafi śpiewać, to chyba jest głuchy.
Po „Reputation” można było złapać chwilę oddechu na nieco spokojniejszym segmencie „Folklore”/„Evermore”. Na scenie pojawił się leśny domek, na którym Swift położyła się i odśpiewała „cardigan”. Ta część opiera się głównie na imponującym wokalu Swift w utworach takich jak „my tears riochet” czy „illicit affairs”. Poruszeni fani wykrzykiwali z siebie teksty utworów, które są najmocniejszą stroną artystyczną Swift. Pod koniec dostaliśmy wzruszające wykonanie „marjorie”, utworu napisanego dla nieżyjącej już babci Swift. Podczas wykonywania tego utworu Stadion Narodowy rozświetlił się od latarek. Dalej gwiazda poderwała nas do tańca wraz z erą „1989”, serwując takie hity jak „Style”, „Blank Space” oraz „Shake It Off”. Tym razem dominował kolor niebieski. Były świecące sticki, były jeżdżące po scenie rowery i był tłum skaczący w rytm utworów, które uczyniły z niej gwiazdę popu. Przed tym albumem Swift wykonywała głównie country.
W tym momencie zbliżaliśmy się już powoli do końca. Czarno-biały segment „The Tortured Poets Department” zabrał nas w podróż po nowej płycie artystki, która przez 12 tygodni utrzymywała się na szczycie listy przebojów Billboard. Jeśli chodzi o mnie, to czekałam najbardziej na fragment „What if they did?” w piosence „Who’s Afraid of Little Old Me”, który Swift wykrzykuje z siebie pełną parą. Spore emocje budzi też „The Smallest Man Who Ever Lived”, uderzający najprawdopodobniej w Matty’ego Healy, byłego Swift. Erę zakończyło burleskowe „I Can Do It With a Broken Heart”, w którym Swift opowiada, że jest w stanie koncertować, nawet gdy ma złamane serce.
W ten sposób docieramy do kolejnego ulubionego momentu fanów, czyli piosenek-niespodzianek. Podczas każdego koncertu Swift wykonuje dwie piosenki na gitarze i dwie piosenki na pianinie. Sęk w tym, że nigdy nie wiadomo, co zaśpiewa. A ma w czym wybierać, bo jej katalog liczy ok. 300 utworów. Polska publiczność dostała mash upy: „Mirrorball” & „Clara Bow” oraz „Suburban Legends” i „New Year’s Day”. Na samym początku artystka miała małe problemy techniczne, spowodowane złym wpięciem sprzętu. Na szczęście szybko udało jej się rozwiązać problem.
Na ostatni ogień poszło „Midnights”, przy którym nie dało się nie tańczyć. Podczas „Lavender Haze” nad scenę płynęły wielkie, fioletowe chmury. – Cześć, to ja, ja jestem problemem – śpiewała Swift podczas autorefleksyjnego „Anti-Hero”, by później przebrać się w piękny, niebieski, cekinowy kostium jednoczęściowy. Scena rozgrzała się do czerwoności podczas „Vigilante Shit”, któremu towarzyszy seksowna choreografia na krzesłach. Segment zakończyło wykonanie utworu „Karma”. Towarzyszyły mu efekty pirotechniczne i niedowierzanie, że to spektakularne show rzeczywiście dobiega końca.
„Dziękuję!”, wykrzyknęła Taylor.
Tak zakończył się pierwszy, długo wyczekiwany koncert Taylor Swift w Polsce. Eras Tour to trzy i pół godziny popowej perfekcji, które poniekąd wyjaśniają istotę jej fenomenu. To emocjonująca podróż po dorobku Swift, która jest równie emocjonalna dla niej, co dla jej fanów. Swift jest doskonałą performerką. Pewną siebie, naturalną, zaangażowaną. Gdy Taylor Swift wychodzi na scenę, doskonale wie, po co tam jest. Wie, co robi. Wie, dlaczego to robi i wkłada w to mnóstwo pracy. Nie ukrywa, że jej zależy na fanach i pobijaniu kolejnych rekordów. A The Eras Tour to jej dziedzictwo, pokazujące, że jest doskonała w tym, co robi.