Mariannę poznałem tuż po jej roli w „Soyerze”, a przed „Kamerdynerem”, w styczniu 2018 roku. Gdy opuszczałem pokój na warszawskiej Starówce, jako jedna z pierwszych osób odpowiedziała na moje nietypowe ogłoszenie wynajmu, w którym nie kryłem, że ze względu na hałas mieszka się tu dość trudno, ale w zamian otrzymuje się urok klimatu retro. Napisała, że chce obejrzeć lokum jeszcze tego samego dnia po dwudziestej drugiej, ponieważ akurat będzie wracała z Łodzi. Przystałem na tę propozycję, bo lubię nieszablonowe zachowania. Nie byłem świadom, że to aktorka, która za chwilę trafi na okładki czasopism. Gdy weszła do mieszkania, już w nim została. Napisałbym, że tak zaczęły się moje cztery noce z Marianną, gdyby to nie zabrzmiało dwuznacznie, a żadnych dwuznaczności nie było. Były za to owocne intelektualnie i imprezowo wieczory.
Jak ci się mieszkało w pokoju po mnie?
Wspaniale. Do momentu, gdy przyszły ciepłe dni, a naprzeciwko mojego okna otworzył się pub karaoke. Zwykle koło drugiej w nocy goście kończyli śpiewać ulubione kawałki disco polo, schodzili na dół do sklepu całodobowego, kupowali wódkę i impreza trwała dalej. Dzięki temu poznałam kilka autorskich przepisów i historii więziennych, ale byłam nieustannie zmęczona, bo nie potrafię zasypiać ze stoperami w uszach. Nie zmienia to jednak faktu, że mieszkanie na starówce miało ogromne plusy. Czułam się tam jak w malutkim, zapomnianym miasteczku sprzed dwustu lat, zupełnie odciętym od świata. Potem z kolei mieszkałam na Mariensztacie, w miejscu, które właściwie było skłotem czy nieoficjalnym hostelem i miało być jedynie tymczasowym rozwiązaniem, lecz zostałam tam na dłużej. Pewnie dlatego, że mój pokój na poddaszu wydawał się żywcem wyciągnięty z „Małej księżniczki” F.H. Burnett, książki, którą czytałam w dzieciństwie.
Czyli wiedziesz żywot współczesnego wagabundy.
Większość czasu spędzam w kawiarniach i pubach, do domu wracam tylko spać. Jeśli chcę popracować nad scenariuszem, muszę wyjść do ludzi i czuć ich obecność, nie jestem w stanie skupić się sama w mieszkaniu. Te wszystkie intrygujące osoby ujrzane w knajpach i moje wyobrażenie o ich historiach znajdują ujście w tekście. Ciekawią mnie ludzie, których na przykład z jakiegoś powodu ciągnie w poniedziałek o północy do baru. Wagabundą jestem od zawsze. Jako piętnastolatka jeździłam stopem po Europie, o czym moi rodzice nie mieli pojęcia, sypiałam na dzikich plażach albo u osób poznanych po drodze, jeździłam pociągami TGV, zamykając się w łazience, żeby nie płacić za bilet… To były dobre czasy.
Wyobrażanie sobie historii innych osób nie zamyka cię na bezpośredni kontakt z nimi? Nie zaczynasz traktować ich instrumentalnie?
Miewam momenty, w których czuję się bardziej obserwatorem niż uczestnikiem życia. Zwłaszcza, gdy jestem sama, jakbym zapadała w stan hibernacji. Za to kiedy jest między mną a właśnie poznaną osobą porozumienie, korzystam z tego, jak tylko się da. Staram się wyciągać z rozmówcy całą esencję na wypadek, gdybyśmy mieli się już nigdy nie zobaczyć. Zdarzało się, że spędzałam z kimś całą noc na rozmowie, rano się żegnaliśmy i więcej się nie spotkaliśmy.
Zawsze w ten sposób zbierałaś historie?
Tak, już jako dziecko wieczorami przed zaśnięciem rozmyślałam o wydarzeniach, które miały miejsce danego dnia, by tworzyć z nich wielkie opowieści. Bohaterami tych historii często byli chłopcy mojej starszej siostry, w których się kochałam, albo postaci z filmów. Wyobrażałam sobie różne przygody; na przykład, że jeżdżę konno lub przenoszę się w czasie, co zresztą po latach się spełniło, gdy zagrałam w „Kamerdynerze”. Tak naprawdę wiele z tych wyobrażonych rzeczy później mi się przydarzyło, dlatego uważam, że warto poddawać się stanom marzenia na jawie i dążyć to tego, by nabierały konkretnego kształtu.
Czy to nie kwestia pewnych predyspozycji do realizowania swoich marzeń? Talentu, determinacji?
Dla mnie talent, poza technicznymi predyspozycjami, to wyobraźnia w jakiejś konkretnej dziedzinie. Wyobraźnia jest nieskończona, ale jej rozwój wymaga pracy.
A co z zainteresowaniami? Grasz w filmach, serialach i teatrze, bywasz modelką, prowadzisz warsztaty, a ostatnio zaczęłaś pisać scenariusz.
Niedawno zainteresowała mnie też fotografia analogowa. Jest tego dużo chyba dlatego, że prowadzę nieustanną wojnę ze strachem przed śmiesznością. Staram się wchodzić tam, gdzie mogę się potknąć, to mnie ciekawi. Im jesteśmy starsi, tym bardziej wydaje nam się, że wszystko, co robimy, powinno być doskonałe, a to błędne myślenie, które często nas ogranicza. Jeśli znaleźć odpowiednią skalę, większość naszych starań może się wydać śmieszna i mała. Idąc niedawno w pokazie Vasiny, w głębi duszy śmiałam się z siebie. Musiałam wyglądać zabawnie między wysokimi, profesjonalnymi modelkami. Staram się nie zamykać na nowe wyzwania, chyba że czuję, że coś jest zupełnie nie dla mnie. Kusi mnie też reżyseria, ponieważ mam dużo pomysłów i zawsze coś do powiedzenia na planie. W trakcie ujęć często wydaje mi się, że można coś zrobić lepiej, co nie każdemu się podoba. Praca z Bodo Koxem nad serialem „Ludzie i Bogowie” była wspaniałym doświadczeniem, ponieważ miałam ogromną wolność, mogłam decydować o wielu kwestiach dotyczących mojej postaci. Nie marzę o przerzuceniu się na robienie filmów. Po prostu jeśli za długo siedzisz w jednej pozycji, w końcu rozboli cię nadgarstek albo zdrętwieje noga.
Panujesz nad tym wszystkim?
Nie do końca. Potrafię jednego dnia umówić się na spotkania w trzech różnych miastach o podobnej godzinie. Traktuję czas abstrakcyjnie, a on mści się na mnie. Bywa, że niezbyt dbam o siebie i mocno naciągam dobę. Nie umiem sobie odmówić spędzania czasu z ludźmi, to chyba moja największa pasja. Chciałabym poznać ich jak najwięcej, jak najwięcej się dowiedzieć, poczuć. Czasem jednak potrzebuję resetu i wtedy przyjeżdżam do Łodzi, gdzie czuję się tak, jakbym wracała do okresu płodowego. To dla mnie taka bezpieczna przestrzeń, gdzie są moi starzy znajomi ze studiów i nigdzie nie muszę się śpieszyć.
Ludzie się nie irytują, że czasem nie docierasz na dwa z tych trzech spotkań umówionych w innych miastach?
Raczej nie doprowadzam do takich ekstremów. Mimo wszystko staram się, żeby osoby, z którymi pracuję, czuły się respektowane, bo sama tego wymagam. Z doświadczenia wiem, że inaczej nie powstanie żadna konstruktywna i twórcza relacja. Zazwyczaj orientuję się w ostatnim momencie i staję na głowie, żeby wszystkich pogodzić. Takie działanie nieraz wymaga prawdziwej wirtuozerii mediacyjnej, a do tego dostarcza sporej dawki adrenaliny, co mnie akurat przyjemnie pobudza.
Najbardziej w międzyludzką. Gdy dwie osoby się spotykają, ich energie się stykają. W ten sposób wytwarza się między nimi niezwykła moc, którą można jakoś ukierunkować. Może to być romans, ale też coś zupełnie innego, wzniosłego i pięknego.
Romans też może być piękny.
Jasne. Choć z moich doświadczeń wynika, że w takich przypadkach ta energia szybko się spala i wytrąca, rzadko zostaje z niej coś przyszłościowego. Sublimacja w coś twórczego daje jej dłuższe życie i inspiruje.
Nie dziwi cię, że w 2019 roku ludzie nadal wierzą w horoskopy lub tarota?
Patrzę na takie rzeczy z przymrużeniem oka, choć znam wiele mądrych osób, które w nie wierzą. Nowożytna rewolucja naukowa, która miała nieoceniony wpływ na życie człowieka, spowodowała również silny zanik duchowości. Powstał podział na naukę i wiarę, zaginęła mądrość, która nie mogła zostać potwierdzona naukowo, a była przekazywana z pokolenia na pokolenie przez zwykłych ludzi. Wiara w horoskop czy gwiazdy być może jest wyrazem tęsknoty za mądrością pozanaukową.
Sztuka jest uznawana za formę wiary i duchowości.
To też najbliższa mi forma magii.
Często powtarzasz, że najważniejsi są dla ciebie ludzie. Jest wśród nich jedna, szczególna osoba?
Staram się, żeby jej nie było. Potrafię być bardzo uciążliwa, więc gdybym wybrała jedną osobę, która miałaby być tą najbliższą, ciążyłaby na niej odpowiedzialność odwzajemnienia sporej dawki atencji. Staram się rozdzielać miłość, którą mam do ludzi, i własną potrzebę miłości. To ciężka praca, zwłaszcza że jestem nadwrażliwa. W kontaktach z innymi wiele nadinterpretuję, ponieważ wychwytuję każde spojrzenie czy gest, co jest obciążające psychicznie.
Nie widać, żebyś przejmowała się tym, co pomyślą inni.
Nie przejmuję się kwestiami ogólnymi, na które nie mam bezpośredniego wpływu. Nie obchodzi mnie, że ktoś napisze o mnie coś przykrego w internecie. Negatywne komentarze nawet mnie bawią i intrygują, jestem ciekawa, kto jest ich autorem i poświęca czas, by o mnie pisać. Poza tym oddzielam siebie od postaci, które tworzę na ekranie. Gdy jestem przed kamerą i słyszę: „Akcja!”, znikam ja, zostaje tylko postać. Wtedy pozwalam sobie na dużo więcej. Można powiedzieć, że na tym polega moja metoda aktorska, jeśli jakąkolwiek posiadam. To mi daje warstwę ochronną, ponieważ oceniana jest postać, którą gram, nie ja osobiście. Brakuje mi tej warstwy ochronnej w życiu codziennym.
Z jednej strony mam w sobie jakąś brawurę i odwagę, z drugiej – ogromną ilość wstydu i nieśmiałości. To właśnie pokonywanie tego wstydu przez całe życie najprawdopodobniej sprawiło, że zostałam aktorką. Poddawanie się wstydowi bardzo ogranicza. Zarówno w głowie, jak i w ciele powstają nieprzyjemne napięcia. Trzeba z nimi nieustannie walczyć, do czego staram się też zachęcać innych ludzi. Byłam niedawno na polsko-kolumbijskim weselu, na którym następnego dnia, podczas poprawin, można było skorzystać ze spa na świeżym powietrzu. Goście z Kolumbii, od strony pana młodego, zostali poinformowani, że mają wziąć stroje kąpielowe, natomiast Polacy nie. Spa wyglądało jednak niezwykle kusząco, więc zaczęliśmy dyskutować. Ja optowałam za obnażeniem. Ostatecznie wszyscy się rozebraliśmy i ku sporemu zaskoczeniu Kolumbijczyków weszliśmy tam nago. Dla wielu osób było to zupełnie nowe doświadczenie. Zapanowała między nami jakaś przedziwna więź, zupełnie nieerotyczna. W Polsce nagość jest poddawana silnej cenzurze i ograniczeniom, być może stąd wynika jej seksualizacja. Może gdyby ludzie się jej nie wstydzili i wyzbyli nadmiernej pruderii, nie budziłaby takich emocji.
Jest coś, czego nie zrobiłaś z powodu wstydu i żałujesz?
Nie. Żal to obok zazdrości jedna z najgłupszych emocji, jakich doświadczam. Niczego nie wnosi, jest destrukcyjny. O ile zazdrość znam zbyt dobrze, bo moja miłość bywa zaborcza, nad czym jeszcze długo będę pracować, o tyle żalu umiem się wystrzec. Mocno wsłuchuję się w swoją intuicję. Wydaje mi się, że potrafię odróżnić wstyd jako paraliżującą mnie nieśmiałość od pewnego rodzaju podświadomego sygnału alarmowego, który wysyła mi mój organizm. Jeśli mówi: „Nie wchodź tam, bo będzie przykrość”, słucham go i szukam innej drogi.
Marianna Zydek – aktorka, absolwentka Wydziału Aktorskiego PWSFTViT w Łodzi. W 2017 roku otrzymała nagrodę aktorską za role w spektaklach „Diabeł, który…” oraz „Beczka prochu” na 35. Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi. Występowała m.in. w „Soyerze” w reżyserii Łukasza Barczyka, „Paniach Dulskich” i „Kamerdynerze” Filipa Bajona oraz serialu „Szóstka”. W 2020 roku zobaczymy ją w głównej roli w serialu „Ludzie i Bogowie” Bodo Koxa.
materiał pochodzi z K MAG 99 MAGIC ISSUE 2019
stylizacja Karol Młodziński / Art Faces
makijaż Ola Łęcka / Buku Team, Aneta Paciorek
asystent fotografa Kuba Zawada / Studio Jasna Sprawa
backstage Patrycja Bystra
podziękowania dla Studia Jasna Sprawa (ul. Racławicka 99, Warszawa)