Advertisement

„Wyzywano mnie z powodu ubioru czy niezmytego po koncercie makijażu”, wyznał nam Krzysztof Zalewski [wywiad]

02-10-2020
„Wyzywano mnie z powodu ubioru czy niezmytego po koncercie makijażu”, wyznał nam Krzysztof Zalewski [wywiad]

Przeczytaj takze

Stał się sławny nagle, jako nastolatek, by potem przez wiele lat pracować na sukces. Choć jest pełen energii i głodny wrażeń, spokojnie mógłby udzielać lekcji pokory i wytrwałości w dążeniu do celu. Krzysztof Zalewski udowadnia, że warto podążać swoją ścieżką, nie bać się wyrażać własnego zdania i nie tracić dziecięcej otwartości umysłu.
Często mówisz o swoim uzależnieniu od papierosów – udało ci się pokonać nałóg?
Rzucam. W tym miesiącu już trzeci raz. Ostatnio wytrzymałem sześć dni, ale pojechałem na koncerty i znowu zapaliłem. Liczę, że to ostatnie podrygi mojego uzależnienia od nikotyny. Może gdy ten wywiad ujrzy światło dzienne, będę już od niej uwolniony. To ohydny nałóg, niedający nic poza iluzorycznym poczuciem ulgi po nasyceniu głodu nikotynowego, który sam sobie wytwarzam, paląc. Z aktywnych uzależnień zostały mi już tylko papierosy.
Poświęcenie się muzyce też może być nazwane uzależnieniem?
Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki, ale nie widzę najmniejszego powodu, dla którego miałbym ją ograniczać albo z niej rezygnować. Widzę same dobre strony oddania się muzyce, nawet jeśli nosi to znamiona uzależnienia. Muzyka świetnie wpływa na umysł i ciało, wielokrotnie pomagała mi wyjść z dołów psychicznych czy fizycznych. Bywały koncerty, podczas których byłem niedysponowany, miałem na przykład grypę żołądkową czy gorączkę, ale po wyjściu na scenę od razu czułem się dużo lepiej, dostawałem strzał adrenaliny, ciesząc się z obecności ludzi na widowni.
Jakim doświadczeniem był dla ciebie lockdown?
To był dość ciekawy czas. Oprócz kilku online’owych koncertów i nagrywania wokali na swoją nową płytę zrobiłem muzyczną wersję „Szewców” Witkacego we współpracy z Jackiem „Budyniem” Szymkiewiczem i Natalią Przybysz. Na szczęście mogłem tworzyć, co w pewnym stopniu wynagrodziło mi brak możliwości koncertowania na scenie przed publicznością. Spędziłem w domu dużo więcej czasu niż zwykle, co przyniosło pozytywne efekty. Jestem młodym ojcem, mój syn ma niespełna dwa lata i zmienia się z dnia na dzień. Możliwość obserwowania jego rozwoju była bezcenna. Staram się jak najczęściej spełniać ojcowskie obowiązki, ale gdy jestem w trasie, siłą rzeczy nie mogę tego robić codziennie. Z drugiej strony – potrzebuję koncertów, kontaktu z publicznością, by dało się ze mną wytrzymać w domu. Myślę, że udaje mi się zachować równowagę w tej kwestii. Są niezliczone przykłady starszych muzyków, którzy żałują swojej nieobecności w domu, gdy ich dzieci były małe. Biorę to sobie do serca i nie chcę popełnić tego błędu.
Jak sobie radzisz z emocjami po koncercie, wracając do hotelu czy domu?
Myślę, że to kwestia praktyki. Zawsze staram się dawać z siebie wszystko na koncertach. Gdy wracam, muszę się przebrać, bo jestem przemoczony do suchej nitki, jem kolację i tyle. Potem przechadzam się po pokoju hotelowym jak po więziennej celi i czekam, aż zejdzie ze mnie adrenalina, bym mógł pójść spać. Gdy nie mogę zasnąć, czytam coś albo oglądam. Gdy wracam do domu, na ziemię sprowadza mnie dziecko. Nawet gdyby mi się wydawało, że jestem wyjątkowy i wszechmocny, bo tylu ludzi śpiewa moje piosenki, muszę zmienić pieluchę i dotykam prozy życia. Wtedy zdaję sobie sprawę, że nie różnię się od innych.
Musisz mieć w sobie sporą dozę stoicyzmu i wytrwałości, biorąc pod uwagę, że po nagłym skoku popularności w młodym wieku przez prawie dziesięć lat grałeś u innych muzyków lub ich supportowałeś, zanim osiągnąłeś sukces pod własnym nazwiskiem. Wiele osób by się poddało w podobnej sytuacji.
Liznąłem splendoru, błysku fleszy i popularności telewizyjnej dzięki „Idolowi”, ale w głębi duszy czułem wtedy, że nic nie umiem. Gdy zniknąłem z show-biznesu, oczywiście, zatęskniłem za tym splendorem, ale chciałem udowodnić sobie i światu, że wygrana w tym programie, chociaż przedwczesna, była zasłużona. Musiałem iść dalej w muzykę, bo poświęciłem jej wszystko. Doskonaliłem swoje umiejętności wokalne i instrumentalne, uczyłem się warsztatu muzyka.
Miewałeś chwile zwątpienia?
Bywały depresyjne chwile, ale wiedziałem, że tak naprawdę nie mam wyjścia. Moją największą zmorą była myśl, że w wieku pięćdziesięciu lat mógłbym po siedemnastym piwie opowiadać ludziom, że kiedyś mogłem zostać kimś, że byłem zajebisty. Za wszelką cenę chciałem tego uniknąć. Tworzyłem piosenki do szuflady, licząc na to, że mój los się odmieni. Gdy wydałem „Zeliga”, świat może nie padł na kolana, ale znów mnie zauważono. Wtedy krok po kroku zacząłem budować swoją karierę. Cały czas staram się być coraz lepszy w robieniu tego, co kocham.
Na przestrzeni lat twoje fascynacje muzyczne się zmieniały czy panteon muzycznych bogów jest ten sam?
Radykalnych zmian nie ma. Poza tą, że trochę już wyrosłem z nowej fali brytyjskiego heavy metalu. Nadal jednak mam wielki sentyment do zespołu Iron Maiden. Na poziomie muzycznym już mnie tak nie rajcują, to raczej zabawna muzyka. Wciąż jednak, gdy ktoś powie, że Maideni są słabi, mogę się z nim bić. Zdarza się, że znajomy lub znajoma podrzuci mi jakąś ciekawą muzykę i się w niej zakochuję. Tak było chociażby z zespołem Unknown Mortal Orchestra czy koncertem Tiny Desk Maca Millera.
fot. Paweł Lewandowski (@pawellewandowski)
Masz skłonności do muzycznych olśnień?
Zdarza mi się, choć dużo rzadziej niż kiedyś. Może dlatego, że gram sporo koncertów, stale zajmuję się muzyką, jestem nią przesycony. Mam niemały problem ze zmuszeniem się do włączenia playlisty z nową muzyką. Kiedyś częściej jej szukałem, nie było spotifajów i innych platform, dwa razy w miesiącu chodziłem do sklepów muzycznych, wybierając płyty, które zwykle zostawały ze mną na dłużej. Mam też na tyle duże braki w muzyce klasycznej, że podczas jazdy busem zamiast nowości wolę włączyć Strawińskiego czy Prokofjewa.
Może mniejsza fascynacja i rzadsze olśnienia nowymi dziełami to też kwestia wieku.
Nie, mentalnie wciąż czuję się młody. Może dlatego, że okres dojrzewania przebalowałem, więc nie miałem czasu dojrzeć emocjonalnie. Robię to teraz. Uprawiam zawód, który pozwala zachować mentalność Piotrusia Pana. W pewnych sferach życia staram się być odpowiedzialny i dojrzały, w innych zachowuję wewnętrzne dziecko – właśnie po to, by móc się zachwycać. Otwarta głowa i dziecięca ciekawość są niezbędne do tworzenia. Gdybym obudował się cynizmem, na zasadzie „wszystko już było”, „kiedyś było lepiej”, do niczego bym nie doszedł.
W dobie profesjonalizacji muzyki i dokładnego planowania występów jest miejsce na spontaniczność i szaleństwo?
Musimy zostawiać sobie margines na improwizację, bo inaczej byśmy zgłupieli. Materiał z płyty „Złoto” graliśmy przez trzy lata. Siłą rzeczy mogliśmy wpaść w rutynę, więc by się przed tym bronić, staramy się inaczej aranżować niektóre utwory albo gramy jakiś nowy lub mniej znany kawałek czy cover. Teraz będziemy wykonywali materiał z nowego albumu. Z drugiej strony, nawet gdy po raz trzechsetny śpiewam utwór „Chłopiec”, wciąż mam z tego wielką frajdę i przechodzą mnie ciarki.
Twoją twórczość przenikają różne wpływy. Eklektyzm jest ci bliski?
Nie biorę eklektyzmu na sztandary. Po okresie fascynacji heavy metalem, będącym dość skostniałą i powtarzalną formą, nie wyobrażam sobie, że miałbym się zamknąć w jakichś ryzach i trzymać ściśle jednego gatunku. Żyjemy w erze post-wszystkiego. Trzymanie się jednego stylu byłoby założeniem sobie kajdanek. Gdy tworzę, nie kalkuluję i nie ograniczam się. Bawię się tym, co akurat wpadnie mi do głowy. W kawałku „Tylko nocą”, który moim zdaniem najbardziej przypomina The Police, pomysł na riff zrodził się, gdy słuchałem dużo Billie Eilish. Zafascynowała mnie ta dziewczyna.
Ufasz pierwotnym instynktom?
Tak, to ma dużo wspólnego z tworzeniem i graniem muzyki. Często najlepsze rzeczy wychodzą, gdy uda mi się wyłączyć myślenie i daję się ponieść, stając się przekaźnikiem dźwięków. Staram się stworzyć zwierzęciu w sobie dobre warunki – daję mu się wybiegać. Chodzę na siłownię, boks, gram w piłkę z kolegami, dużo biegam po scenie. Myślę, że to ważne dla zdrowia psychicznego. By nie zapominać, że jesteśmy również ciałem, czyli zwierzęciem, i że trzeba o to ciało dbać.
Twoja nowa płyta to ewolucja czy rewolucja?
Od poprzednich z pewnością różni się tym, że powstała w znacznie krótszym czasie. „Zeliga” robiłem osiem lat, „Złoto” – trzy lata, a „Zabawa” powstała w trzy miesiące. Być może dzięki temu tekstowo jest bardziej spójna, stanowi odzwierciedlenie krótszego odcinka czasu w moim życiu. Nie zakładałem, że będzie to płyta „disco”, ale faktycznie jest na niej sporo tanecznych rytmów, a syntezatory są tu momentami bardziej obecne niż gitary. Nadal jest to jednak szeroko rozumiany rock. „Zabawa” stanowi naturalną ewolucję i kontynuację mojej drogi.
Ciekawe jest to, że w gronie pierwszoligowych postaci polskiej sceny muzycznej często podejmujecie współpracę. Jak wygląda zderzenie silnych osobowości?
Nie czuję zawiści w środowisku muzycznym i to jest wspaniałe. Z Natalią Przybysz bardzo się lubimy, nasze rodziny spędzają razem mnóstwo czasu. Jest pięknym człowiekiem, sporo się od niej nauczyłem zarówno w kwestii podejścia do śpiewania, jak i w tematach fundamentalnych, życiowych. Staram się też być wsparciem dla niej. Z Kaśką Nosowską znamy się od lat, ponieważ grałem w Hey. Odnajdujemy się na stopie towarzyskiej. Z Brodką, którą udało mi się namówić do wyreżyserowania klipu do mojego utworu „Annuszka”, grałem cztery lata w jej zespole, a ponadto jesteśmy sąsiadami. Pomogła mi także zaprojektować okładkę poprzedniej płyty, „Złoto”, a ja z przyjemnością wróciłem, żeby zagrać na jej koncercie MTV Unplugged. Brodka jest zawziętą góralką, a ja krzyczącym cholerykiem, więc idealnie się uzupełniamy. Z kolei z Dawidem Podsiadło regularnie gramy w piłkę. Mam zawód sprzyjający posiadaniu rozdętego ego i chciałbym osiągnąć taką popularność jak Dawid, ale mu nie zazdroszczę. Bardzo się cieszę z jego sukcesu. Uważam, że to, co robi, jest świetne. Wyprzedaje stadiony i pokazuje, że nie tylko disco polo może dotrzeć do szerokiego grona odbiorców, lecz także dobra muzyka. I chwała mu za to.
fot. Paweł Lewandowski
Masz poczucie, że twoje wypowiedzi polityczne czy światopoglądowe w mediach i na scenie przynoszą jakiś efekt?
Szczerze mówiąc, nie zastanawiam się nad tym. Skoro mam możliwość wypowiedzenia się na przykład na swoim fanpage’u na Facebooku, to plułbym sobie w brodę, gdybym tego nie robił. Jako społeczeństwo doszliśmy tak blisko ściany, że wręcz czuję wewnętrzny przymus wykrzyczenia tego, co mam w sercu. W czasach, gdy moja ojczyzna, demokracja, mniejszości są zagrożone, czuję się zobowiązany, by zabrać głos. Nie oczekuję ani nie żądam, by moi fani głosowali tak jak ja. Mówię tylko, że mam takie zdanie, a nie inne. Marzy mi się, by każdy myślał sam za siebie. Może dochodzić do coraz gorszych sytuacji, patrząc na to, co obecnie dzieje się w polskim życiu społeczno-politycznym. To słowa kształtują rzeczywistość. Najpierw komuś odmawia się człowieczeństwa, potem dochodzi do ataków fizycznych.
Widać na ulicach, jak nagonka prawicy na środowiska LGBT+ zbiera żniwa. Ludzie pozwalają sobie na coraz więcej.
Trzeba to powstrzymać. Rządzący dla swoich korzyści i w celu odwrócenia uwagi od palących problemów, takich jak kryzys ekonomiczny, igrają z ludzkim życiem. Szczucie na osoby LGBT+ może się skończyć serią tragedii. Młodzi ludzie, którzy odkrywają w sobie nieheteroseksualną orientację, często nie wytrzymują presji otoczenia i nienawistnego języka, a teraz jest im w Polsce jeszcze trudniej. Skoro prezydent mówi, że LGBT+ to nie ludzie, tylko ideologia, to skryci wcześniej homofobi mogą teraz dumnie kroczyć po ulicach, głosząc okropne rzeczy. Wers w piosence „Jaśniej”: „A ciotulę, a ciotulę, urządzili nożem/Jaskrawy miał ciotula przyodziew” nie wziął się znikąd. Kiedyś, gdy mieszkałem we Wrocławiu, koleś wyskoczył do mnie z nożem, bo byłem ubrany na kolorowo. Krzyczał: „Pedale, zajebię cię!”. Wielokrotnie wyzywano mnie na ulicy z powodu ubioru czy niezmytego po koncercie makijażu. Tak nie może być.
Krzysztof Zalewski – w 2002 roku zwyciężył w talent show „Idol” i wydał swój debiutacki album „Pistolet” pod pseudonimem Zalef. Później grał w zespołach Katarzyny Nosowskiej, Brodki, Hey, Nie-bo, był też członkiem grup Japoto i Muchy. Wraz z premierą albumu „Zelig” w 2013 roku znów zaczął występować pod własnym nazwiskiem. W 2016 roku wydał płytę „Złoto”, a w 2018 – „Zalewski śpiewa Niemena”. W latach 2018 i 2019 był częścią supergrupy Męskie Granie Orkiestra, z którą nagrał przeboje „Początek” oraz „Sobie i Wam”. We wrześniu 2020 roku ukaże się jego kolejny album, „Zabawa”. Krzysztof zdobył trzy Fryderyki i nagrodę Trójki – Mateusza. Na 2021 rok zaplanowano premierę filmu o życiu Kaliny Jędrusik „Bo we mnie jest seks” w reżyserii Katarzyny Klimkiewicz, w którym występuje.
/materiał pochodzi z numeru K MAG 101 ANIMAL ISSUE 2020, tekst: Karol Owczarek/
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement