Praca oczywiście nie jest najważniejsza, ale…
Olka Osadzińska to artystka, która wypracowała swój rozpoznawalny styl. Gęsty w szczegółach kadr, taneczny rysunek postaci zanurzonych w bujnie kwitnących roślinnych ogrodach. Realizowała projekty dla Reeboka, „K MAG-a”, „Elle”, „Glamour”, „Wysokich Obcasów”. Jest autorką plakatów do najważniejszych filmów ostatnich lat, między innymi „Sali samobójców. Hejter” Janka Komasy. Prowadzi warsztaty dla studentów, organizuje targi sztuki. Przodowniczka pracy. Skąd czerpie energię, żyjąc w Berlinie, mieście outsiderów, którym pogoń za sukcesem i mirażem sławy jest obca?
Naszą rozmowę Olka zaczyna od wspomnień. Pierwszy raz zetknęła się z berlińską specyfiką podczas stażu w 2011 roku. Nie było to udane spotkanie:
„Przyjechałam tam na staż, z warszawskim zapędem do pracy. Patrząc na ludzi leżących w parku w środku dnia, myślałam: »Zróbcie coś ze swoim życiem, pójdźcie do roboty!«. Nie rozumiałam, o co tutaj chodzi. Kiedy powiedziano mi, że mogę przychodzić do pracy o jedenastej, zapytałam, czy mogę zaczynać o dziewiątej. Zdumiony szef odpowiedział, że jestem pierwszą osobą, która zadaje takie pytanie. Wyjechałam z Berlina zdegustowana jego zblazowaniem i chyba też trochę rozczarowana, ale to był w ogóle specyficzny moment w moim życiu – zaraz potem trafiła mi się współpraca z Reebokiem i sprawy jakoś się odmieniły, ale ten pierwszy pobyt w Berlinie był trudny”.
Jesteśmy w samym środku miasta. Siedzimy na ławce w cieniu, jaki rzuca na nas monumentalna fasada Starej Galerii Malarstwa na Wyspie Muzeów. Dookoła snują się grupki nielicznych turystów, którzy kiedyś wystawali w niekończących się kolejkach nawet w największy upał, a teraz zniknęli w oparach pandemii.
ilustracja Olka Osadzińska, dzięki uprzejmości artystki
„W głowie miałam jedno: praca, praca i jeszcze raz praca”, powtarza Olka, a jej zdecydowane wyznanie o oddaniu dla pracy kontrastuje z delikatną figurą i pogodnym uśmiechem.
Ta kruchość ciekawie łączy się z dobitnym i świadomym głosem, brzmiącym stanowczo, ale nie napastliwie. Tak mówi osoba pewna swojej wartości, która nie musi już niczego udowadniać.
„W 2011 roku w Berlinie nawet ludzie stojący na schodach ruchomych doprowadzali mnie do szału. Teraz korzystam z okazji, żeby pomedytować – jeśli te trzydzieści sekund na schodach stanowi problem, to chyba muszę pooddychać. No ale wtedy byłam sfrustrowana. Wróciłam do Polski, gdzie organizowałam pracę, karierę, życie, i szczerze wydawało mi się, że Warszawa jest moim miejscem”.
Niedaleko siada kilkuletnia, pyzata dziewczynka, z apetytem pałaszując wielkiego bockwursta. Nad brzegiem Sprewy na trawniku wylegują się grupki młodych ludzi, ich odprężone ciała wyrażają jedno: jak cudownie jest nic nie robić.
Berlin, stolica lenistwa
Po kilku latach Olka zaczęła swoją nową lekcję berlińską. Przyszedł czas na ważne korekty w jej spojrzeniu na życie. O wszystkim zadecydował przypadek:
„Chciałam wyprowadzić się z Warszawy, ale nie wiedziałam dokąd. Okazało się, że mój berliński znajomy zostawia wolne mieszkanie na wakacje. Powiedział: »Przyjedź na dwa miesiące. Zastanów się, co byś chciała robić«. Odpowiedziałam: »Ja? Do Berlina? Po co? Przecież tam nie ma rynku, bo nikt nie pracuje«. No ale kto by nie chciał spędzić wakacji w darmowym mieszkaniu w Berlinie. Tak minęło sześć lat. Raz na jakiś czas wysyłam mu wiadomości, dziękując za tę szansę. To na pewno zmieniło moje życie”.
Olka zaczęła odkrywać Berlin i dostrzegać ogromne różnice w porównaniu z Warszawą. Berlińska powolność i lenistwo sąsiadowały ze zrównoważonym i racjonalnym tempem zmian. Miasto okazało się gościnną przystanią dla wielobarwnych indywidualistów szukających własnej drogi życia. Dynamiczna Warszawa natomiast coraz dobitniej postrzegała sens sukcesu poprzez grubość portfela, konieczną do budowania wizerunku prestiżu i statusu posiadania, a nie bycia.
„Berlin na luzie podchodzi do różnic narodowościowych, płciowych, klasowych. Mój kolega powiedział kiedyś: »Jeśli masz torbę za dziesięć tysięcy, lepiej, żeby ci się podobała, bo to naprawdę nikogo nie obchodzi«. W Warszawie to ma znaczenie, w Londynie czy Nowym Jorku też. Tak to już jest w »zapracowanych« miastach. Się gra, się ma”.
ilustracja Olka Osadzińska, dzięki uprzejmości artystki
Berlin uwalnia od przymusu sukcesu, który ma wymiar finansowy. Olka tłumaczyła to kiedyś w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Powiedziała, że można pracować trzy dni w tygodniu w knajpie i to wystarczy, by cieszyć się życiem tego miasta. Zaatakowano ją, że nie widzi biedy, której nie brak też w Berlinie. Próbuje to raz jeszcze wyprostować:
„Myślę, że dla wszystkich jest jasne, że bez hajsu trudno gdziekolwiek funkcjonować w 2020 roku. W Berlinie nie jest to karta przetargowa, przynajmniej na poziomie codziennego życia. Mało kto przeprowadza się tu z wizją kariery w korporacji, bo jest ich tu mało. Ludzie powiedzą na to, że żyję w mojej bańce. No więc dobrze, żyję w mojej bańce. Świat, który z tej bańki oglądam, ma panie w sklepie spożywczym, kelnerów i barmanów, artystów, muzyków, ludzi, którzy zmieniają swoje ścieżki z chęci lub przymusu, ale stan konta nie jest kwantyfikatorem ich wartości – ani dla nich samych, ani dla ludzi wokół”.
Ceni protestancką powściągliwość Niemców:
„Może i każdy bogaty Niemiec ma w domu biedermeiera, kolekcję sreber i obrazów, ale pokazywanie się z tym na ulicy nie jest w dobrym guście”.
Cywilizowanie anarchii
Siedzimy w Mitte, dzielnicy, która od upadku muru uległa najbardziej radykalnym zmianom. Na początku lat dziewięćdziesiątych w pustych, zaniedbanych w czasach NRD budynkach, dawnych magazynach i nieczynnych fabrykach zaczęły powstawać dzikie galerie, bary i znane tylko wtajemniczonym kluby z najlepszym na świecie techno. Ta kilkuletnia anarchia zrodziła miejską legendę, chyba równie ważną co opowieści o szalonych latach dwudziestych. Potem zwyciężył elegancki porządek, pojawiły się stylowe butiki i modne knajpy.
„Te zmiany nabrały tempa w ciągu ostatnich lat. Berlin zmienił się od czasu mojego przyjazdu. Gentryfikację widać wszędzie. Obecnie Mitte wygląda jak każde inne miasto, ale jeszcze sześć lat temu było inaczej”.
Berlin próbuje się dostosować do zmian we własnym tempie, tu zawsze kipiało obywatelskie życie lokatorskie. Skłotersi zaciekle walczyli o swoje prawa z policją. Nadal walczą. Wielu legendarnym undergroundowym miejscom grozi eksmisja. Chociaż ta walka wydaje się czasem naprawdę brutalna, miasto nie może tego lekceważyć. Świadczy o tym przepis zakazujący podwyżek czynszów na następne pięć lat.
„Lubię energię starych kamienic, ale muszę przyznać, że podobają mi się tu nowe budynki. Dobrze wpisują się w kontekst historii miasta. Niemieckie budownictwo mieszkaniowe jest na bardzo wysokim poziomie i przede wszystkim dla ludzi. Nawet kiedy buduje się »na bogato«, to jednak z klasą i poszanowaniem kontekstu. Pod wieloma względami Berlin to dobre laboratorium społecznego zarządzania w warstwie miejskiej”.
Po sześciu latach w Berlinie Olka zebrała spory repertuar komplementów dla berlińczyków, ich dystansu, powściągliwości i tolerancji dla wszelkich odmienności:
„Jeśli ktoś mieszka w Berlinie od sześćdziesięciu lat, to żył w pięciu różnych miastach. Myślę, że to nauczyło Berlin otwartości na inność – albo przynajmniej akceptacji. Warszawa jest pod tym względem monolityczna. Obowiązuje w niej jeden schemat: dążenie do sukcesu, niezależnie od jego odmian – kapitalizm, postęp, pieniądze, pozycja”.
Nietypowa normalność
Elastyczny i gościnny Berlin dał się w końcu skolonizować przybyszom z całego świata. Mieszkam w sąsiedztwie dzielnicy Neukölln. To mekka młodych kosmopolitów. Wąskie ulice historycznego Berlina wypełnia gwar języków z całego świata. Mieszkańcy tej barwnej enklawy przesiadują w pstrokatych knajpach albo nad rzecznym kanałem. Chyba nigdy nie opuszczają tego skrawka miasta.
„Moich znajomych na papierze nie łączy praktycznie nic poza tym, że w pewnym momencie postanowili przeprowadzić się do Berlina. Inne szkoły, rodziny, kraje, kultury, życiowe historie. Przyjechali tu ze Stanów, Szwecji, Malezji, Singapuru. Moja przyjaciółka jest w połowie południową Koreanką, w połowie Włoszką urodzoną w Los Angeles, a jej mąż urodził się na Tahiti. Prawie każdy jest w połowie lub ¼ miksem kultur i ras, moje »100% made in Poland« i to od pokoleń jest raczej ewenementem. Większość ludzi, których znam, przeprowadziła się tutaj nie po to, by robić karierę, ale dlatego, że poczuli się tu dobrze ze sobą takimi, jakimi są – albo dla imprezki”.
ilustracja Olka Osadzińska, dzięki uprzejmości artystki
Ja poznałem emigrancki Berlin inaczej. Pracuję w szkole z dziećmi. Większość z nich przywędrowała tutaj z rodzicami różnymi, trudnymi trasami z nadzieją na lepsze życie. Podziwiam zdolność adaptacji tych dzieci. Maja zaledwie po kilka, kilkanaście lat. Nie znają niemieckiego, ale za chwilę stanie się dla nich językiem tak oczywistym, jak powietrze, którym oddychają.
„Czy zastanawiałeś się nad psychologią tych dzieci?”, pyta Olka, kiedy opowiadam jej o moich szkolnych doświadczeniach.
Psychologia fascynuje Olkę. Z przejęciem wylicza swoich ulubionych autorów: Ericha Fromma, Shunryū Suzuki, Esther Perel. Uczęszczała na terapię, dzięki której zaszła w niej głęboka zmiana.
„Kiedyś bardzo surowo oceniałam ludzi. Po dwóch minutach potrafiłam przerwać rozmowę pod byle jakim pretekstem, jeżeli ktoś wydał mi się nudny albo głupi. Co więcej, uważałam, że mam do tego prawo – przecież nikt mi tych zmarnowanych minut nie odda! Na terapii, w dość mozolnym procesie, dowiedziałam się, że ocena jest mieczem obosiecznym. Takie same kryteria stosuję również wobec samej siebie. Próbuję kombinować, zarządzać sytuacją, zamiast dać sobie i ludziom szansę. To mnie nauczyło czerpać więcej z kontaktów z ludźmi, stałam się o wiele bardziej otwarta. Jak to mówią: »Każdy wie coś, czego ty nie wiesz«. Oraz: »Nie jest niczyim obowiązkiem zabawiać cię rozmową, jeśli jest nudna. Może się nie postarałeś«”.
Kolebka wolności
Kiedyś we wschodnim Berlinie, w stojącym samotnie gdzieś na uboczu masywnym gmachu dawnej elektrowni ulokował się klub, który stał się symbolem pstrokatej, berlińskiej wolności. Tak się przeraził swojej popularności, że zaczął z nią walczyć w sposób bezwzględny – za pomocą najsurowszej selekcji na świecie. Berghain.
„Berghain jest ciekawym dokumentem zmiany kulturowej. To przykład, jak mainstream wchłania to, co niszowe. Ale żeby było jasne – nie przeprowadziłam się do Berlina z powodu klubów, pod wieloma względami jestem częścią mainstreamu. Chodzenie do Berghain nie czyni ze mnie żadnej alternatywy”.
Przypomniałem sobie czas strawiony na staniu w kolejce do tego klubowego raju. Z całego miasta spływały strumienie imprezowiczów. Zestresowani czekali na werdykt odźwiernego. Mistrzem tej ceremonii jest najdziwaczniej wyglądający na świecie Berlińczyk. Potężny, brodaty facet z wytatuowaną twarzą, ikona undergroundowego Berlina. To świetny fotograf, jeden z pierwszych punków w NRD, Sven Marquardt. Gdy zbliżałem się w kolejce do bramki, nagle zamajaczyła mi jego postać. Ponurym i krytycznym spojrzeniem ogarniał tłum kandydatów do techno raju, wydając rozporządzenia swoim asystentom.
„Słynna bramka. Wiele osób mówi: »Skoro oni są tacy niemili, to nie będę tam chodził, przecież to tylko klub, czemu się tak napinają?«. Tak mówią zazwyczaj biali kolesie hetero, chociaż dziewczyny mają na tej bramce jeszcze trudniej. Ale to nigdy nie był klub dla nich. Dla heteroseksualnych mężczyzn i kobiet jest mnóstwo innych imprez. To jest przestrzeń dla freaków i zawsze nią była. W tym klubie wreszcie mogą być sobą ludzie, dla których nie ma miejsca w »normalnym« społeczeństwie. No ale i to się zmieni”.
Nie ma nic bardziej twórczego niż kryzys
Pytam Olkę, jak w tym mieście leni i nieudaczników, udało jej się zorganizować pracę. Nie straciła pędu do kariery, odniosła sporo sukcesów. Berlin nie przeszkadzał? Nie wałkoniła się nad rzeką?
„Nie bardzo, chociaż zdecydowanie się wyluzowałam. Oczywiście, nadal wydaje mi się, że nie pracuję wystarczająco dużo. Myślę, że gdybym chodziła do biura na osiem godzin, efekty byłyby lepsze. Z drugiej strony, patrząc na liczbę rzeczy, które wyprodukowałam przez ostatnie parę lat, to jednak zasuwam. Mam przywilej, że mogę pracować skądkolwiek. Moja praca nie zależy od miejsca, w którym jestem. Ale nadal osiemdziesiąt procent to projekty polskie”.
Najważniejsze jednak, co zawdzięcza temu miastu, to dystans do własnej zapalczywości w pościgu za skutecznością i karierą.
„Z perspektywy czasu zrozumiałam, że kryzys jest częścią procesu twórczego. Musi przyjść ten moment, kiedy popatrzysz na to, co robisz, i powiesz: »Ja pierdolę, co to w ogóle jest? Czas na zmianę, ale nie mam pojęcia, w którą stronę iść«. I to jest ok. To naturalny cykl, nic w naturze nie jest wyłącznie w fazie wzrostu, są momenty stagnacji i spadku formy. Odpoczynek jest częścią pracy. To radykalna zmiana w moim podejściu od momentu, kiedy jestem w Berlinie. Nie tylko dlatego, że mam stabilną sytuację finansową, bo ta stabilizacja jest dość świeżej daty, a wspomniane zmiany nastąpiły dużo wcześniej. Nie odpowiadam na maile z pracy, które przychodzą po dziewiętnastej, wyłączam wszystkie powiadomienia, pracuję według ustalonego z klientem kalendarza. W Warszawie dostaje się maile o 22:30 z informacją, że na rano trzeba zrobić prezentację – i to w korporacji, profesjonalnym miejscu pracy. Ja w takiej sytuacji odpisałabym nazajutrz: »Przepraszam, nie widziałam tego maila, a jak poszła prezentacja?«. I to nie dlatego, że taki jestem chojrak i mi nie zależy, ale dlatego, że mieszkam w kraju, w którym na takie zachowania w pracy po prostu nie ma miejsca. To kwestia szacunku i organizacji pracy, ale też higieny”.
Legendarne początki
Przypominam sobie wariackie czasy początków K MAG-a. Wariackie, bo z poświęceniem walczyliśmy o wydanie najlepszego pisma na świecie, a potem cieszyliśmy się, że znowu nam się udało. Wtedy poznałem Olkę. Chodziła ze Staszkiem Bonieckim. Staszek był w K MAG-u sekretarzem redakcji i już robił świetne zdjęcia. Teraz jest jeszcze lepszym fotografem i bardzo zapracowanym. Nasze wspomnienia zaczynamy od wystawiania laurek.
„Wokół K MAG-a zgromadziło się pokolenie, które niestrudzenie od wielu lat posuwa kulturę wizualną do przodu. Mikołaj Komar zebrał wokół siebie grupę freaków, którzy teraz są spełnionymi artystami, uznanymi twórcami, znanymi influencerami”.
Pracowałem przy kilku pierwszych wydaniach K MAG-a. Pamiętam Staszka wpatrzonego w ekran komputera. Co chwilę sięgał po telefon, wydzwaniając do autorów, którzy zawsze spóźnieni musieli się tłumaczyć, kiedy wreszcie coś napiszą. Staszek był skuteczny, autorzy pisali. Robił wspaniałe zdjęcia. Na przykład fotografie Kazika na bazarku ursynowskim. Kazik świetnie wtopił się w jarmarczne tło, przypominał kolesia sprzedającego chińską bieliznę z turystycznego łóżka. Najlepsze zdjęcie, jakie mam, zrobił mi Staszek. Olka opowiada:
„Staszek w ogóle się nie zmienił. Jest złotym dzieckiem. Nie da się go nie lubić. Jeśli ktoś nie lubi Staszka, to musi być jakiś problem z tą osobą. Jest szczerym, ciepłym, fajnym gościem. A ja ciosałam mu kołki na głowie, awanturowałam się. Spotkaliśmy się trzy lata temu, bo udało mi się go namówić na sesję. Powiedziałam: »Stasiu, chcę cię przeprosić«. Zapytał, za co. A ja odpowiedziałam: »W skrócie – za wszystko. Ale przede wszystkim za to, że swoje wariactwo uważałam za normę. Teraz wiem, że nie ma czegoś takiego jak norma«. Nigdy się na mnie nie zdenerwował, choć naprawdę nie było po co do mnie podchodzić bez kija. On się chyba nigdy nie denerwuje. Nie ma w sobie grama agresji, złości, frustracji. Jest kreatywnym i fantastycznie zdolnym fotografem”.
Psoty
Siedzieliśmy w naszej redakcji na Mokotowie i pracowicie tworzyliśmy magazyn K MAG. W spokoju. Do czasu. Bo pewnego dnia na Facebooku pojawił się fanpage K MAG-a, który bezlitośnie demaskował nasze słabości. Można było się też dowiedzieć, co wieczorami wyrabia Mikołaj Komar. Oczywiście, były to informacje nie całkiem prawdziwe. Wtedy jeszcze nie znaliśmy zwrotu „fake news” ani słowa „hejt”. To była zwykła psota. Internetowa psota. Autorką tej psoty była Olka. Olka, ta żartownisia, wciąż się zawstydza, kiedy jej o tym przypominam.
„Ja to zrobiłam incognito, ale potem się przyznałam, Mikołaj strasznie się spiął. Staszek do mnie zadzwonił, chyba podejrzewając, że maczałam w tym palce, i tak mnie nastraszył śledztwem, że napisałam do Mikołaja i się przyznałam. To pokazuje mój rys charakterologiczny. Takim właśnie jestem chojrakiem – macham mieczykiem przez dziesięć minut, a potem przyznaję się do winy i przepraszam. Gdybym się nie przyznała, nikt by nie wpadł na myśl, że to ja zrobiłam”.
Czego nas uczą miejskie zwierzaki
Olka znowu wzbogaci K MAG-a. Zilustruje aktualne „zwierzęce” wydanie, Animal Issue. Czy zrobi to w swoim botanicznym stylu? Czy zilustruje rajski eden? Tym razem zwierzęta są na pierwszym planie…
„Są takie projekty, w których nie chodzi o pieniądze, a utrzymanie ich w portfolio karmi moją kreatywność. K MAG jest jednym z nich. Tam mogę puścić wodze wyobraźni i bawić się formatem. Na komercyjnych klientach się nie eksperymentuje. Uwielbiam botaniczne motywy, nigdy się nie zestarzeją. Zainteresowałam się kiedyś holenderskim malarstwem z XVII wieku. Okazało się, że motywy organiczne znajdowały się najniżej w hierarchii malarskich tematów, a jednocześnie były najbardziej popularne. To publiczność kupowała najczęściej. Natura jest ponadczasowa”.
Opuszczamy przytulny dziedziniec Starej galerii. Spacerujemy po pustych ulicach Berlina. Zatrzymujemy się na skrzyżowaniu. Przed nami stoi mężczyzna z psem. Zwierzak trzyma w zębach patyk i cierpliwie wypatruje, kiedy padnie sygnał do dalszej drogi.
„Zauważyłeś, jak spokojne są psy w tym mieście? Mają w sobie taką pogodną radość. To musi być też dobre miasto dla ludzi”.
Zaświeciło się zielone światło. Mężczyzna leniwym krokiem wchodzi na ulicę, a piesek skocznie podąża za swoim panem. Może wtedy Olka wpada na pomysł ilustracji Animal Issue do K MAG-a?
Olka Osadzińska – ilustratorka, art director i dyrektor kreatywna – jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich artystek. Na stałe mieszka i pracuje w Berlinie, a lista jej zawodowych zajęć jest równie długa jak lista międzynarodowych klientów. Współpracowała z najbardziej znanymi polskimi i zagranicznymi markami i instytucjami – m.in. z Muzeum POLIN, Instytutem Adama Mickiewicza i dziennikiem „Die Welt”. W ciągu piętnastu lat w jej portfolio znalazły się okładki płyt, książek i magazynów (w tym pierwsza i jak dotąd jedyna ilustrowana okładka w historii magazynu „Elle”). Zaprojektowała również okładkę ostatniej płyty Maryli Rodowicz. Jako Art Director była odpowiedzialna za komunikację wizualną filmu „Sztuka Kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”. Na co dzień tworzy dla marek takich jak Reebok, Nike, Mercedes Benz, Samsung, HTC, Jo Malone, Max Factor czy Hugo Boss. Jej prace publikowane były m.in. w „Commons&Sense”, „i-D”, „Harper’s Bazaar”, „Instyle”, „Glamour”, „K MAG”, „Elle” czy „New York Magazine”.