Na początku była książka – powieść reportażowa „Pożegnanie z Berlinem” brytyjskiego pisarza Christophera Isherwooda, wydana w 1939 roku. To na jej motywach powstał film „Kabaret” z 1972 roku. Autor, dwudziestopięcioletni student Cambridge, trafił do stolicy Niemiec na początku lat trzydziestych XX wieku, by podszlifować język, znaleźć inspirację do pisania, a także dlatego, że jego zdaniem „sytuacja polityczna i ekonomiczna [była] w Niemczech ciekawsza niż w jakimkolwiek innym kraju”. Na tutejsze nastroje kluczowy wpływ miały upokorzenie narodu po przegranej I wojnie światowej i konieczność wypłacania reparacji wojennych, tęsknota za upadłym cesarstwem oraz rosnące w siłę ugrupowania komunistyczne i narodowosocjalistyczne. Dodajmy do tego światowy kryzys gospodarczy, który wybuchł w 1929 roku i okazał się szczególnie bolesny dla Niemiec funkcjonujących wówczas jako Republika Weimarska. Wskaźniki inflacji i bezrobocia biły rekordy, w szczytowym momencie bez pracy pozostawało sześć milionów osób aktywnych zawodowo.
Isherwood, który po przybyciu do Berlina zamieszkał w domu około pięćdziesięcioletniej pani Schroeder, zauważa, że kiedyś była to majętna kobieta obsługiwana przez służącą, a teraz musi wynajmować pokoje różnej maści wykolejeńcom, sama zaś śpi na małej kozetce w saloniku za parawanem.
„Dwadzieścia lat temu gdyby ktoś mi powiedział, żebym sobie sama szorowała podłogi, tobym mu dała w pysk. […] Dawniej prędzej bym sobie odcięła prawą rękę, niż opróżniła [wiadro z nieczystościami]. A teraz, co mi tam! […] To tak jakbym wylewała herbatę z filiżanki”, skomentowała swoją sytuację Fräulein Schroeder.
Bal na Titanicu
Jedną z osób poznanych przez autora „Pożegnania z Berlinem” w domu Schroeder była angielska aktorka, „prawdziwy wulkan”, śpiewająca w Lady Windermere, „pseudoartystycznej knajpie udającej Montparnasse”. To powieściowa Sally Bowles, zagrana później w „Kabarecie” przez Lizę Minnelli. W rzeczywistości nazywała się Jean Ross. Marzyła o wielkiej karierze i była gotowa zrobić dla niej wszystko, na razie jednak musiała się zadowolić występami w podrzędnym lokalu, w filmie nazwanym klubem Kit Kat. Miejsc tego rodzaju w stolicy Niemiec nie brakowało. Mimo kryzysu i politycznych napięć życie nocne kwitło.
Jak pisał Marek Hendrykowski w „Kwartalniku Filmowym”:
„Berlin tamtych lat był miastem pod każdym względem szalonym i niezwykłym, śmiało mogącym wówczas uchodzić za światową stolicę występku i grzechu. Nie przypadkiem zaszokowany i zafascynowany nim Jean Renoir nazwał go w swoich wspomnieniach »odrodzoną Sodomą i Gomorą«. […] Tysiące berlińskich lokali otwartych dniem i nocą czekało na swych gości. […] Skrupulatni kronikarze niemieckiej stolicy odnotowują, że samych tylko kawiarni, barów i klubów dla transwestytów i homoseksualistów było ponoć wówczas w tym mieście ponad pięćset. Na każdym kroku dawało o sobie znać zepsucie i nastrój narastającej zbiorowej dekadencji. […] Kabaret Kit Kat z jego szczególną atmosferą nie jest w ówczesnym berlińskim pejzażu niczym niezwykłym. Zarówno stali mieszkańcy, jak i przybysze ze wszystkich stron świata ulegali wtedy zbiorowemu carpe diem, bez opamiętania uganiając się za przelotną chwilą zapomnienia oraz wszelką rozrywką i poszukując wciąż nowych uciech. Wszystkich jednak łączyło to samo straceńcze pragnienie użycia każdej nadarzającej się chwili w niepewnym tu i teraz, poza którym rozciąga się koszmarna przeszłość i niewiadoma przyszłość”.
O tym, jak straumatyzowane społeczeństwo potrafi odreagowywać, mogliśmy się przekonać po otwarciu lokali gastronomicznych w końcówce maja 2021 roku. Na parkietach klubokawiarni i klubów panowało prawdziwe rozpasanie, ujście znalazła energia kumulowana przez miesiące zamknięcia w domach. W ferworze zabawy przymykamy oko na to, że polski rząd coraz bardziej ogranicza prawa kobiet, chce pielęgnować cnoty niewieście, dopisuje kolejne narodowo-katolickie dzieła do spisu lektur szkolnych, faszyzującym środowiskom pozwala na ulicach głosić nienawistne, homofobiczne i rasistowskie hasła, a nie tak dawno zachęcał do tworzenia bojówek mających „bronić kościołów”.
W Niemczech początku lat trzydziestych rewersem dionizyjskiego dokazywania były narodziny hitleryzmu, propagującego kult siły, dyscypliny, porządku i czystości rasowej. Swastyki były coraz mocniej obecne w przestrzeni publicznej, a duża część elit, o ile jeszcze nie uległa czarowi nazizmu, bagatelizowała ten problem. Uważano, że sprawnie działający i bezkompromisowi narodowi socjaliści są pomocni w zwalczaniu wpływów komunistycznych radzieckiej Rosji, można więc traktować ich instrumentalnie, jako pewien etap w polityce krajowej. Dla zachowania prawa własności i wpływów wiele osób było gotowych na pakt z diabłem. Isherwood, jako przybysz z zewnątrz, w swojej książce nie kryje przerażenia tą sytuacją. Pisze między innymi o żydowskiej rodzinie, bojącej się jechać samochodem przez miasto, by nie obrzucono jej kamieniami, czy należącym do niej domu towarowym, przed którym stoją umundurowani bojówkarze SA, ostrzegający klientów, że to „żydowska firma”. To wszystko działo się jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy.

Isherwood przytacza też wydarzenie z plaży w jednym z niemieckich kurortów:
„Któregoś ranka widziałem dziecko, może pięcioletnie, golusieńkie, maszerujące w pojedynkę brzegiem z chorągiewką na ramieniu. Chorągiewka przedstawiała swastykę, a malec śpiewał »Deutschland über alles«”.
To właśnie ta historia stała się inspiracją do powstania prawdopodobnie najsłynniejszej sceny z filmu „Kabaret”, gdzie w ogródku piwnym młody, niepozorny chłopak stojący na baczność wykonuje piosenkę „Tomorrow Belongs To Me”, a do niego przyłącza się większość biesiadujących osób.
Wszystkie drogi prowadzą do „Kabaretu”
W książce Isherwooda nie ma ani jednej sceny rozgrywającej się w kabarecie. Film Boba Fosse’a czerpie bowiem nie tylko z powieści, lecz także z jej broadwayowskiej adaptacji z 1966 roku, w której pojawiły się piosenki oraz demoniczny konferansjer, grany przez Joela Greya zarówno w scenicznym musicalu, jak i kinowym „Kabarecie”. W latach pięćdziesiątych książka została też przedstawiona w formie sztuki teatralnej „Jestem kamerą”, następnie przeniesiono ją na ekran w filmie o tym samym tytule, który wziął się z deklaracji Isherwooda zapewniającego o wierności faktom w „Pożegnaniu z Berlinem”:
„Jestem jak aparat fotograficzny z otwartą migawką, aparat całkiem bierny, taki, który nie myśli, tylko rejestruje”.
Realizm i wierność faktom miały wielką wagę dla samego Boba Fosse’a. „Kabaret” postanowił kręcić nie w rodzimych Stanach Zjednoczonych, a w Niemczech. Statystów wybierał bardzo skrupulatnie, by przedstawiali różne typy ludzkie i byli wiarygodni w swoich rolach. W znakomitym miniserialu biograficznym „Fosse/Verdon” z 2019 roku widzimy scenę, w której reżyser osobiście wskazuje postaci mające się pojawić w klubie Kit Kat, a castingu dokonuje w domu publicznym. Sam nie cierpiał musicali, własny zrobił więc na swoich warunkach. Wcześniej gatunek ten zwykle przedstawiał wyidealizowanych bohaterów i błahe historie, które miały służyć jedynie za pretekst do spektakularnych sekwencji śpiewanych. „Kabaret” był rewolucją – nie dość, że poruszał kwestię najwyższej wagi, czyli narodziny hitleryzmu, to nie uciekano tu od brzydoty, wręcz nią epatowano. Poza Sally Bowles postaci występujące na scenie są dalekie od kanonów piękna.

Mało brakowało, a Fosse nie wyreżyserowałby „Kabaretu”. Zanim go zaangażowano, nakręcenie tego filmu proponowano cenionym twórcom: Billy’emu Wilderowi i Gene’emu Kelly’emu, lecz obaj odmówili. W tamtym czasie Fosse był szerzej nieznanym choreografem i reżyserem teatralnym, który marzył o zostaniu drugim Fredem Astaire’em. Na koncie miał jeden film kinowy – „Słodką Charity” z 1969 roku – i to finansową klapę. Gdy już został został zatrudniony do „Kabaretu”, musiał walczyć o to, by w roli głównej mogła zagrać Liza Minnelli, która nie śpiewała wcześniej przed kamerą. Ciężkie boje Fosse stoczył też z producentem oczekującym klasycznego musicalu, nie zaś nowatorstwa i przekraczania granic. Wysiłek się opłacił, gdyż film zdobył aż osiem Oscarów, w tym za reżyserię i dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Dzieło zyskało status kultowego i uważane jest za jeden z najlepszych musicali w historii kina. Ogromną popularnością cieszyły się też pochodzące z niego utwory, w których mieszały się melancholia, humor, a także treści społeczne i egzystencjalne.
Proces powstawania „Kabaretu” unaocznia serial „Fosse/Verdon”. Widzimy w nim, że reżyser zmagał się też z własnymi demonami – cierpiał na bezsenność, był pracoholikiem uzależnionym od narkotyków oraz leków zarówno stymulujących, jak i pobudzających. To, że wypalał kilka paczek papierosów dziennie, wydaje się przy tym błahostką. Znaczący wkład w kształt filmu miała partnerka życiowa i artystyczna Fosse’a, Gwen Verdon, wybitna aktorka i tancerka, której sławę przyćmiły dokonania męża. Serial oddaje artystce sprawiedlowość – bez wsparcia Verdon, jej sugestii i pomysłów, Fosse popadał w niemoc twórczą. On sam odwdzięczał się żonie nieustającymi zdradami, dlatego ich małżeństwo się w pewnym momencie skończyło, jednak jako duet artystyczny funkcjonowali do czasu śmierci Fosse’a w 1987 roku.
Korzystałem z: Christopher Isherwood, „Pożegnanie z Berlinem”, tłum. Maria Skroczyńska, 1992; Marek Hendrykowski, Musical jako arcydzieło, „Kwartalnik Filmowy”, nr 12-13, 1995/1996