Zacznijmy może od tego, że mamy dziś renesans kina science fiction, o czym w ostatnich latach mówiło się przy okazji takich filmów jak choćby „Grawitacja”. To przykład zupełnie nowego podejścia do tematu. Czy my, ludzie z pokolenia 30- i 40-latków, wychowani na „Gwiezdnych wojnach”, „Diunie”, „Łowcy androidów”, jesteśmy głodni tego typu produkcji? Dlaczego wasze zainteresowania oscylują wokół tego gatunku?
AGNIESZKA PODSIADLIK Klasyka science fiction? O tak, oczywiście. Cała podstawówka i trochę dalej to dla mnie był „Łowca androidów” i inne tego typu filmy. Natomiast teraz jakoś dziwnie mam z tym science fiction, bo na „Grawitację” się w końcu nie wybrałam, choć zamierzałam pójść. Teraz nie znajduję chyba nic dla siebie. A co możecie mi polecić? Co widzieliście z takich niedawnych filmów naprawdę dobrego?
ADRIAN PANEK W miarę dobry, moim zdaniem, był „Moon” Duncana Jonesa, czyli syna Davida Bowiego.
GRZEGORZ KUREK O, tak! Z tym się zgadzam.
APA To był taki film, spójny, ciekawy, wprawdzie eksploatował te wątki, które w kinie SF wcześniej się pojawiały, ale miał coś takiego, czego już od dawna nie ma w kinie science fiction, czyli rys psychologii, dramatu pojedynczego człowieka. Moim zdaniem, odkąd pojawiło się CGI, efekty komputerowe, to science fiction straciło swoją magię, którą niegdyś miało. Bo kiedy to się tak trudno uzyskiwało, efekty były analogowe, za każdym razem trzeba było coś odkryć. A odkąd wszystko jest możliwe, to jednocześnie przestaje być interesujące. Ja miałem tak, jak chyba wszyscy w tamtym czasie, że pierwszy film, jaki w życiu widziałem w kinie, i to wielokrotnie, to były „Gwiezdne wojny. Imperium kontratakuje”. Rozmawiałem z Gregiem Zglińskim (reżyserem filmów „Wymyk”, „Cała zima bez ognia” – przyp. aut.), że on też widział ten film jako pierwszy i też go bardzo lubił. Mówi nawet, że to jego ulubiony. (śmiech) A potem, gdy pojawiła się już kolejna transza tych „Gwiezdnych wojen”, pierwsze trzy części sagi, to było nieznośne. Raz, że przede wszystkim dramaturgicznie siadło, było dziecinne i to, co było magią tego filmu, metafizyką tych trzech pierwszych części, zostało jakoś idiotycznie wytłumaczone. Dwa, że efekty paradoksalnie zabiły ten film.
GK No, z efektami to w ogóle jest problem. Generalnie zabijają. Jest takie zdanie, że „efekty zabijają nie tylko gatunek SF, ale w ogóle kino”, bo speców od efektów specjalnych traktuje się trochę jak czarodziei, którzy będą mogli nadrabiać niedociągnięcia scenariusza albo niedociągnięcia gry aktorów, niedociągnięcia narracyjne, strukturalne...
APO Aha, zabijają, czyli rozleniwiają w pewnym sensie?
GK Tak, sprawiają, że pojawił się jakiś rodzaj takiego poczucia twórców filmu, że więcej można sobie wybaczyć, pisząc scenariusz na etapie preprodukcji w takim kształcie, że jakby co, to w efektach wszystko się poprawi. I dlatego panuje jakiś rodzaj lenistwa, który naprawdę psuje kino. Zaskakująca tendencja, która obejmuje nawet scenariusz i pracę na planie. Reżyser może na przykład zdecydować: „Dobra, to nakręćmy w nocy tę scenę, która miała być w dzień”. Albo: „Ten gość nie będzie wychodził z lewej, tylko z prawej, a już spece od efektów nam to załatwią”. To zjawisko dotyka nie tylko science fiction, ale generalnie myślenia o twórczości w kinie.
APO Czyli generalnie przez efekty oddalamy się od procesu twórczego, czyli wymyślania, fantazji na temat jakichś obrazów, wątków czy relacji, na rzecz tego, że właściwie wszystko zrobi się potem na komputerze?
GK Dokładnie. Efektami można się podratować, jeśli coś będzie niedomyślane do końca. Można też oczywiście pociągnąć tę myśl w drugą stronę: że brak konieczności doprecyzowania wszystkiego na etapie preprodukcji pozwala otworzyć wyobraźnię jeszcze dalej, pozwala żyć filmowi na planie zdjęciowym, że można improwizować bardziej...
APA Mówisz o tym, co w kinie SF było dawniej, czy o tym, co jest teraz?
GK Nie, mówię o teoretycznej koncepcji, że CGI mogłoby uwolnić science fiction od jego ograniczeń, nawet na poziomie wyobraźni twórców.
APA Tylko że te filmy kosztują taką masę pieniędzy, że nie ma mowy o żadnej spontaniczności. Efekty komputerowe są tak drogie, że od preprodukcji do gotowego scenariusza, który przeszedł przez sto tysięcy osób, każdy efekt na pewno został rozrysowany w szczegółach. Wiesz, problem polega na tym, że filmy są może złe, niedramaturgiczne czy nieciekawe, ale na pewno spełniają swoją funkcję w tym względzie, że te produkcje bardzo dużo zarabiają. Niezależnie od tego, czy są spójne, przemyślane, kompletne, to pójdzie na nie i trzynastolatek, i piętnastolatek, i dziewiętnastolatek...
APA Tak, pójdzie na widowisko. I też słyszałem taką opinię, że w Hollywood nie opłaca się robić filmu, którego budżet jest niższy niż 50 milionów dolarów. Że albo się zrobi takie widowisko jak kiedyś w latach dwudziestych, nie wiem, „Wielki Gatsby” – wszystko na bogato: i efekty, i aktorzy, i zdjęcia. Najlepiej, żeby to była adaptacja jakiejś książki. Albo od razu trzeba założyć, że film poniżej tego budżetu będzie niedochodowy. Mniejsze filmy się nie sprzedają. Jeżeli w produkcję ładuje się tyle pieniędzy, to trzeba mieć zagwarantowany dochód, najmniejszy wspólny mianownik, czyli film musi być w miarę zrozumiały i wciągający dla dzieci.
A czy jesteście zdania, że jest tak, jak gdy zapytano Kubricka, o czym będzie „Odyseja kosmiczna”, a on odparł, że nie będzie to film science fiction, bo film science fiction to seks i potwory, a on robi coś zupełnie innego. Czy w potocznym rozumieniu science fiction to właśnie to? Czy chodzi się do kina właśnie na seks i potwory?
GK (śmiech) No jasne. Ale to przekonanie dotyczące w ogóle kina gatunków, nie tylko SF, ale też horrorów, filmów sensacyjnych, thrillerów. To dziwne, bezsensowne zupełnie przekonanie i widzów, i krytyków, że filmy gatunkowe są gorsze. Przecież w „Wyborczej” film gatunkowy nie dostanie nigdy więcej niż trzy gwiazdki, po prostu nie ma takiej opcji. Kino gatunkowe jest zawsze be, fuj, właśnie kino klasy B. To są łatki, które przyczepia się także science fiction, wrzucając filmy dobre i złe do jednego wora.
APO Czyli to znaczy, że nie można tych filmów traktować serio.
GK Właśnie, że to musi być „li tylko rozrywka”. Rozróżnienie na kino jako sztukę ambitną, wartościową oraz na rozrywkę jest w Polsce bardzo silne i to się zaczyna pewnie od poziomu szkoły, gdzie uczy się dzieci, że istnieje sztuka niska i wysoka. Potem to odbywa się na poziomie mecenackim, gdzie przyznaje się pieniądze na filmy. Zresztą pewnie ty coś o tym wiesz (wskazuje na Adriana Panka – przyp. aut.), czy łatwo jest wyciągnąć z PISF-u (Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej – przyp. aut.) kasę na film, który w wyraźny sposób nawiązuje do kina gatunkowego i czerpie z tych schematów.
APA Zupełnie nie. Myślę właśnie, że jest ogromna potrzeba takich scenariuszy, że gdzieś przez te dziesięć lat funkcjonowania PISF-u pewne rzeczy zostały przerobione i pojawiły się nowe trendy w kinie. Wśród zgłoszeń pojawiają się właśnie rzeczy takie gatunkowe i moim zdaniem to tylko kwestia czasu, gdy w Polsce będzie równowaga między kinem autorskim a kinem gatunkowym. Główny problem to oczywiście fakt, że w Polsce nie mamy takich wzorców, nie mamy tradycji kina science fiction, do której twórcy mogliby nawiązywać. Oczywiście chodzi mi o filmy z prawdziwego zdarzenia, bo są, rzecz jasna, takie smaczki, jak Marek Piestrak itd. Tego rodzaju filmy zdominowały jakoś moją wyobraźnię w dzieciństwie, ale tak naprawdę nie ma się od czego odbić, nie ma horrorów też. To jak rock and roll, że coś specyficznego musi się wydarzyć, żeby on po polsku zaczął dobrze brzmieć jak w latach osiemdziesiątych w Polsce. W kinie coś podobnego się nie wydarzyło. Dwa, chodzi też o to, co mówiłaś jeszcze przed rozmową (wskazuje na prowadzącą – przyp. aut.), że kino science fiction nie tylko jest fantastyczne, ale też naukowe. Pewnie: potwory i seks, ale jest też aspekt spekulacji naukowej, co mogłoby się wydarzyć, co w przyszłości byłoby możliwe.
Takie przewidywania są dziś tylko w filmach katastroficznych...
APA Tak, to już dziś bardzo rzadkie, a przecież były takie filmy jak „Odyseja kosmiczna: 2001”, w których zastanawiano się, jak osiągnąć grawitację czy jej brak w statku kosmicznym, prowadzono na ten temat badania. Ale były też filmy jak „Łowca androidów”, który był też jakoś filmem profetycznym. Oba zresztą, choć dziś kultowe, najpierw były klapą w Stanach Zjednoczonych. Pamiętajmy, że takie science fiction początkowo się nikomu nie podobało.
Odrobiły po latach. Ale czy ta naukowa sfera, prognozowanie przyszłości, jest jeszcze istotą science fiction? Czy dziś aspekt naukowy w ogóle ma sens? Czy ludzie biorą go pod uwagę, idąc do kina? Może takie filmy jak „Ona” Spikeʼa Jonzeʼa – miłość człowieka z systemem operacyjnym, są dziś tego rodzaju przewidywaniem?
GK No jasne, to science fiction. I tam właśnie idealnie, efekty komputerowe są tak subtelne, wplecione w tkankę rzeczywistości, w materię codzienną, że widać dokładnie – kino pójdzie w tym kierunku właśnie, nie w kierunku „Łowcy androidów”, gdzie były efekty cyberpunkowe, kłęby pary, Chińczyk, który tam oczy robi z kabelków. A w „Niej” widać technologię przyszłości, która idzie w stronę Appleʼa bardziej, a nie jakichś geeków, którzy siedzą i wpatrują się we własnej produkcji klamoty. Technologia nowego science fiction jest przezroczysta.
APA Współczesne statki kosmiczne nie wyglądają tak, jak wyglądały w „Obcym” czy „Gwiezdnych wojnach”, tylko tak, jak wyglądały w „Star Treku”. Choć wtedy wydawało się to straszną popeliną, że nic tam nie ma, tylko wielki ekran, jakiś pulpit. Że teraz tak naprawdę to wygląda, jest dla mnie wielkim zaskoczeniem. Przepraszam, przerwałem ci.
GK Mówiłem, że „Ona” to jest znakomite SF. Koncept, który przynależy w 100% do tej fantastyki naukowej. Najnowsze koncepcje bierze na ruszt i obrabia jakoś tam po swojemu, bez wielkich wybuchów czy spektakularnych efektów.
APO Właśnie, i jednocześnie to jest tylko jakieś miniprzesunięcie wobec tego, co jest teraz. Oglądając, wiemy, jest dla nas oczywiste, że nie poruszamy się w świecie realistycznym, a jednak łatwo odnajdujemy się tym Apple-świecie i rozpoznajemy to miniprzesunięcie. W tych wieżowcach trochę zbyt futurystycznych, w miejscu pracy głównego bohatera, w tych gaciach podciągniętych trochę za wysoko. (śmiech) Czyli to, w co teoretycznie łatwo możemy się podłączyć, łatwo się w tym zorientować, bo nie jest to potwór z jednym okiem, okazuje się źródłem fantazji, jak to będzie w przyszłości.
Może gdyby ktoś zbudował dziś całe miasto, zaprojektował dizajn przyszłości, to z natury musiałoby być śmieszne. Dzieje się tak dlatego, że na co dzień żyjemy w przyszłości. Przyszłość stała się teraźniejszością. Więc tylko jej delikatne przesunięcie jest możliwe. Ale nie wiem, może się mylę?
APA Tak samo zresztą był skonstruowany „Blade Runner” – na drobnym przesunięciu, że nagle wokół było dużo więcej Chińczyków, padał deszcz cały czas, parasolki miały świecące diody. Wszystko było tanie jak wtedy, w latach osiemdziesiątych, ale jeszcze bardziej dociśnięte.
No i było też od razu retro. Retro-futuro, co chyba najbardziej nam się podoba, nostalgia przyszłości. To zresztą sprawia, że filmy, o jakich, Adrian, wspominałeś, Marka Piestraka „Klątwa doliny węży” czy „Wilczyca” cieszą się dziś, po latach, wielkim zainteresowaniem. Czy to zabawne – przestarzałe efekty specjalne są powodem sukcesu tych filmów?
GK Akurat „Klątwa doliny węży” jest pozbawiona zupełnie tego elementu futuro, tam jest tylko retro, a przede wszystkim stylizacja na Kino Nowej Przygody, ten film to polski „Indiana Jones”. Więc w pewnym sensie śmieszy nas dziś ten siermiężnie uzyskany powiew Zachodu, którego polska widownia była wtedy spragniona. Ale to też przecież była klapa totalna w momencie premiery i dopiero ta legenda „Klątwy...” zaczęła narastać. A dlaczego? Wydaje mi się, że dziś widzowie mają dużo większą potrzebę oglądać na ekranie coś takiego autentycznego i szczerego. To może brzmieć dziwacznie, ale w natłoku filmów, które są wielkimi, pompatycznymi, dwustumilionowobudżetowymi widowiskami trudno jest znaleźć taką nić szczerości, która bardzo często wychodzi przy potknięciach, przy tym, że ktoś właśnie chce coś zrobić, ale do końca mu nie wychodzi. I ten moment potknięcia jest momentem największej autentyczności. Dużo większej niż kosztujący krocie realizm „Strażników Galaktyki” – swoją drogą bardzo słaby film. I to pierwsza sprawa. Pewnie przyjemność oglądania takich starych, „nieudanych” filmów jest też podszyta pewną złośliwością, chęcią ponabijania się z kina.
GK No tak, ale to może być dużo bardziej wspólnotowym przeżyciem wobec filmu, przed którym stajemy wszyscy jednym murem. Mam wrażenie, że na wielu filmach widzowie po prostu się zamykają. Jeden obok drugiego siedzi, ale każdy ogląda swój własny film. A tu pojawia się moment wspólnego śmiechu, rozbrajania tekstu filmu, moment, który jest bardzo wspólnotowy. I to dogadywanie, przygadywanie postaciom pozwala uczestniczyć w fajnym seansie, który jest dużo przyjemniejszy niż ta ściana milczenia, jaka przeważnie wyrasta między ekranem a publicznością. Ta ściana znika i wreszcie można przeżyć coś razem. Dialog z filmem „Klątwa doliny węży” to może brzmieć dziwnie. Raczej to określenie pasowałoby do filmu, który wygrywa konkurs Nowych Horyzontów: „dialog z widownią”, ale właśnie nie. Ja czuję dużo większy dialog na filmach Piestraka czy innych filmach nietrafionych, gdzie pojawiają się takie rozwiązania twórcze, ekspresyjne, których próżno byłoby szukać w filmach ładnych, skończonych, dopracowanych, bo przeszły przez kilka sit producenckich i innych. Są tu tak dziwaczne kreatury, które są zupełnie nieskrępowaną grą wyobraźni.
APA Pamiętam z dzieciństwa tę scenę, kiedy w „Teście Pilota Pirxa” on próbuje złapać przy przeciążeniu, otworzyć czy zmienić jakiś przełącznik i nagle ręce mu się urywają, kable z ciała wychodzą. To traumatyczne wspomnienie. Horror totalny.
GK Jak mocną scenę zobaczysz w dzieciństwie, to potem pamiętasz. Diabeł Piszczałka na przykład straumatyzował całe pokolenie, biegając z widelcem. Genialny kostium w „Przygodach wesołego diabła”! A gdyby dziś to obejrzeć, to też nic szczególnego. Ale jakoś w dzieciństwie super działa na wyobraźnię.
Pojawia się więc ten element nostalgiczny dla naszego pokolenia. Ostatnio cały weekend spędziłam, oglądając „Gości”, serial o czeskich geodetach, a właściwie ludziach z przyszłości, którzy lądują w czechosłowackiej wsi początku lat osiemdziesiątych, żeby zdobyć zeszyt ucznia, w którym przypadkiem zapisano wzór na uratowanie Ziemi przed zagładą kosmiczną. Pamiętam, jak wyciskałam sobie jedzenie z tubek wzorem ludzi z przyszłości, którzy nie jedli normalnego jedzenia. Gorąco polecam. Ale powiedzmy o nowych filmach science fiction. Ty, Adrian, planujesz scenariusz o Philipie K. Dicku.
APA Tak, właściwie to ma być takie retro-futuro. Kino science fiction jest pretekstem, bo to jest dość znana historia o Philipie K. Dicku i Stanisławie Lemie. Philip K. Dick napisał donos do FBI, że Stanisław Lem naprawdę nie istnieje, że to jest spisek komunistyczny wymierzony w amerykańską literaturę science fiction. I że Stanisław Lem to po prostu jakiś zbiór pisarzy, zbiór komunistów, którzy próbują zawładnąć amerykańską wyobraźnią masową, i film będzie o tym właśnie. Nazwisko Dicka raczej się nie pojawi, bo są problemy z prawami autorskimi, ale będzie jasno wiadomo, o co i o kogo chodzi.
Philip K. Dick to dla kina science fiction autor idealny. Na podstawie jego książek powstał „Łowca androidów”, „Pamięć absolutna” ze Schwarzeneggerem, „Raport mniejszości” z Tomem Cruise’em czy „Przez ciemne zwierciadło” Linklatera. Jednak inni, równie znani twórcy SF, jak Isaac Asimov, nie mają aż tylu adaptacji filmowych. A znów Lem ma pecha, wszystkie swoje filmy uważał za nieudane.
APA Rzeczywiście, ale takie zdanie o ekranizacjach książek ma wielu autorów... Reżyser dla Lema się jeszcze może nie urodził. Czekaliśmy niedawno na film na podstawie „Kongresu futurologicznego” („Kongres” Ariego Folmana – przyp. aut.), ale choć interesujący, był chyba o czym innym...
„Kongres” nie udał się moim zdaniem. Co zatem sprawia, że jedna wyobraźnia literacka przekłada się na film, a inna nie? Najwięcej, bo chyba sto czterdzieści pozycji w filmografii ma H.P. Lovecraft, którego książki przez wielu fanów gatunku uważane są za niezrozumiałe.
GK W liczbie filmów chyba nikt nie przebije Jules’a Verneʼa! W tym roku na Nowych Horyzontach pokazywaliśmy „Diabelski wynalazek” z 1958 roku Karela Zemana, film właściwie trikowy, zrealizowany w tradycji kina fantastycznego, wyrosłego z Georges’a Mélièsa. Uważam, że to istny atlas steam-punku, najlepsza ekranizacja Verneʼa w historii kina. Właśnie przez wzgląd na swoją cudowność: cudów techniki, obrazów, prostych i jakby wyjętych z ilustracji do jego książek.
A Wells i jego „Wojna światów”? To z jego opowiadań brał pomysły właśnie Méliès.
APA O tak! „Wojna światów”, ale nie ta z Tomem Cruise’em, tylko ta stara.
I „Wehikuł czasu”, i „Wyspa doktora Moreau”. „Diuna” Herberta mogła doczekać się niesamowitej ekranizacji, gdyby Jodorowsky skończył swój film. Choć może dobrze, że mu się nie udało. Przyszłość najszybciej się starzeje... A co z nowymi filmami? Ty, Agnieszka, dostajesz jakieś tego typu propozycje?
APA Propozycje ról science fiction?
Tak, czy zgodziłabyś się zagrać, powiedzmy, księżniczkę Leię?
APO (śmiech) Jasne, czemu nie. Przypomniałam sobie, że widziałam jeszcze jeden film z takim właśnie lekkim przesunięciem rzeczywistości, jak w „Niej”, który bardzo mi się podobał: „Take Shelter”, może widzieliście?
APO Tam jest taka niepewność, czy bohater, który buduje schron, zwariował, czy naprawdę zbliża się apokalipsa. Niby wszystko jest normalnie, a jednak nie. Tymczasem gram nie tyle role w science fiction, ile w filmach, które mają dużą dozę niesamowitości. Ostatnio dwie takie role. Jedna w „Sąsiadach” Grzegorza Królikiewicza, słynnego reżysera „Na wylot”, autora filmowej awangardy, który wraca po latach do kina taką historią jednej famuły (budynku mieszkaniowego dla pracowników łódzkiej fabryki – przyp. aut.), w której toczą się losy różnych postaci. Ja gram tam sąsiadkę, która czyta sny, przepowiada ze snów, i mam jedną scenę, gdzie rzeczywiście mogliśmy spróbować użyć nie efektów komputerowych, tylko najprostszych gestów, ale tak, żeby osiągnąć efekt niesamowitości. Hipnotyzuję swoją sąsiadkę. Nie wiem, jak to wyszło, bo jeszcze nie widziałam filmu, ale na planie wydawało nam się straszne, śmieszne. Gram też u Łukasza Barczyka w „Hiszpance”. To rola żony Paderewskiego, a film jest właściwie thrillerem o walce mentalnej między grupą spirytystów i medium zatrudnionym przez Prusy w celach wojennych. Magia, początek XX wieku, w tle jest powstanie wielkopolskie... Więcej nie powiem. Zapowiada się tajemniczo.