Wraz z premierą najnowszego albumu Hannah staje się coraz bardziej wyraźną liderką grupy. Jak było wcześniej?
To wyszło dość naturalnie, ponieważ Hannah zawsze była twarzą zespołu. To ona jest autorką treści, które idą w świat razem z „Californian Soil”. Cała reszta jest tego wypadkową.
Chyba nie zabiegacie za wszelką cenę o publiczność. Nie pojawiacie się regularnie w mediach, nie wypuszczacie piosenki za piosenką.
To prawda. Jeszcze na początku drugiej dekady XXI wieku odbiór muzyki był zupełnie inny. Dzisiaj możesz zostać muzykiem albo youtuberem dzięki TikTokowi, ale nieraz trudno określić, czym osoby popularne się zajmują, a nawet, czy w ogóle mają konkretne zajęcie. My, choć zależy nam na publiczności, nie odnajdujemy się w świecie social mediów. Nie będziemy udawać, że jest inaczej. Jednocześnie nasi odbiorcy są zaangażowani, tłumnie przychodzą na koncerty. To nam daje radość i poczucie, że taki mechanizm działania wciąż się sprawdza.
Zakładaliście zespół w dość młodym wieku. Nawet wtedy nie myśleliście o popularności?
Nie. To brzmi dziwnie, ale od początku chcieliśmy po prostu robić muzykę. Z pewnością to podejście jest dzisiaj mało popularne. Wielu młodych ludzi ma obsesję na punkcie popularności, Instagrama, chcą być sławni. Pamiętam, jaką zagadkę stanowiło dla mnie Radiohead. Nawet gdy byli już znanym zespołem, mało kto wiedział, jak wyglądają jego członkowie. Mogli spokojnie chodzić po ulicy i nikt ich nie zaczepiał.
Nie zabiegacie o młodych słuchaczy za wszelką cenę?
Zależy nam na odbiorcach, ale nie staramy się przypasować, jeśli ma to być nieszczere. Nie mamy zresztą konkretnego targetu. Na koncerty przychodzą zarówno dzieciaki, których przywożą rodzice, jak i sami rodzice.
Jak zmienił się rynek twórców od czasu waszego debiutu w 2009 roku?
Zmienił się totalnie. Uważam, że dzisiaj dużo łatwiej zgubić cel. Nie twierdzę, że to norma, ponieważ każdy ma własny tryb działania i pracuje na swoją karierę. Mam na myśli to, że my, pracując z garstką osób, szybciej i łatwiej jesteśmy w stanie podjąć decyzję, zamknąć się w studiu i nagrywać – tę część naszej pracy lubimy najbardziej. Natomiast coraz bardziej powszechna staje się współpraca ze specjalistami od wszystkiego – to godziny niekończących się rozmów i w mojej opinii chaos, który nie pomaga w tworzeniu.
Macie na koncie wspólne kawałki z Flume i Disclosure. Planujecie jakieś współprace z innymi artystami?
Tak. Obserwujemy, co się dzieje, kto się pojawia. Nie ma chyba dzisiaj artystów, którzy nie wchodziliby we współpracę z innymi.
Są tacy, z którymi szczególnie chcielibyście coś stworzyć?
Jest takich kilkoro. Hannah na pierwszym miejscu wymieniłaby na pewno Kacey Musgraves. Ja osobiście marzę o współpracy z Deep Purple [śmiech], są bardziej elektronicznym zespołem. Na naszym poprzednim albumie pojawił się Jon Hopkins, a najnowszy krążek współtworzył George Fitzgerald, ma w nim ogromny udział. To wspaniali artyści.
„Californian Soil” porusza tematy istotne, angażujące. Hannah odkrywa się jako człowiek i jako kobieta. Takie kwestie nie często łączy się z muzyką elektroniczną. W dodatku te problemy w waszym wykonaniu wybrzmiewają dość radośnie. Albumu nie przepełnia smutek.
Ten album w pewnym sensie odzwierciedla moment, w którym się znaleźliśmy w zespole. To, kim jesteśmy dla siebie nawzajem. Łączy nas bliska przyjaźń, dlatego rozmawianie o problemach przynosi spokój i paradoksalnie radość. Chyba z tego właśnie wynika to brzmienie. „Californian Soil” to celebracja naszej przyjaźni.
Jak obecnie wygląda sytuacja w Wielkiej Brytanii?
Całkiem nieźle. Proces szczepień na Covid-19 idzie sprawnie. Patrzymy w przyszłość z uśmiechem. Już w sierpniu mamy zagrać na festiwalu przed dwudziestotysięczną publicznością. To dziwne uczucie, ale liczę, że wszystko będzie dobrze. Również w kontekście wydania nowego albumu w takich okolicznościach.
Wasze poprzednie albumy liczyły blisko dwadzieścia utworów. Na najnowszym jest ich dwanaście. Z czego to wynika?
Tak naprawdę tamte też powinny tyle liczyć. Główną oś obu poprzednich płyt stanowi właśnie około dwanaście kawałków. Zawsze jest o to walka – ja chcę krócej, Dan wolałby o dziesięć minut dłużej.
Przyjaźnicie się. Jak wygląda wasza współpraca?
Obecna bliskość między nami sprawia, że dobrze nam się współpracuje. Przychodzi nam to z łatwością.
Myślicie, co będzie dalej? Z zespołem bądź po nim?
Raczej nie. Zawsze powtarzaliśmy, że chcemy zapewnić grupie jak najdłuższe życie. Nowy album jest niejako przypieczętowaniem tej sentencji. Wkraczamy w kolejny etap, gdy już można mówić o pewnej trwałości zespołu.
W ostatnim kawałku, „America”, Hannah śpiewa, że „[Ameryka – przyp. red.] nigdy nie miała dla niej domu”. Co to znaczy?
Podczas trasy w Stanach uderzyło ją, jak bardzo zróżnicowany jest ten kraj. Jadąc busem przez kolejne miasta, można sporo zobaczyć. Nie chodzi o brak sympatii dla Ameryki, ale o wyraźną dwubiegunowość – w jednym miejscu jest dobrze, w innych źle. Trudno to określić inaczej.
Co sądzisz o dzisiejszym dostępie do muzyki? Mamy internet, serwisy streamingowe. Jak artysta może się wybić?
To trudne pytanie, a odpowiedź na nie szybko się zmienia pod wpływem różnych czynników. Dlatego zawsze trzymam się jednej głównej rady: chronić spójność i dbać o autentyczność.
Wydajecie całe albumy. Raczej nie zdarza się wam wypuszczać pojedynczych utworów pomiędzy płytami. To kwestia zachowania spójności?
Myśląc o kolejnych utworach, budujemy koncept całego albumu o konkretnym przekazie. Nieraz opowieść z jednego kawałka ma swoje rozwinięcie w następnym i kolejnym, dlatego trudno je rozdzielić. Poza tym dzięki temu nabierają siły. No i zaskoczenie odbiorców, że znowu wydaliśmy album, jest fajne.