Buy your own fucking Lighter, Rihanna!
Autobus wjeżdża w tunel łączący Francję z Anglią. Telefon zaraz straci zasięg, ale Karolina Słota zdąży jeszcze wysłać odpowiedź na zgłoszenie na Twitterze, którego nagrodą jest spotkanie z Rihanną przebywającą akurat w stolicy Anglii. Mija pół godziny, tunel się kończy, zasięg wraca, a wraz z nim powiadomienie: „Zostałaś zaproszona na spotkanie z Rihanną. Zabierz ze sobą osobę towarzyszącą”.
„Dostałam wiadomość od Karoliny, spakowałam się w pięć sekund i zaczęłam kombinować, jak znaleźć się w Londynie”, opowiada Areta Szpura, twórczyni marki Local Heroes.
Areta pakuje walizki i z prędkością światła gna na dworzec centralny. Stamtąd jedynym – a przy okazji najdroższym – pociągiem pędzi na spotkanie z gwiazdą. Wkrótce projektantki zobaczą się z Rihanną, choć w pewnym sensie spotkały się już wcześniej. W Sylwestra 2012 roku Areta i Karolina, pracując nad planami swojej marki na kolejny rok, przygotowały listę sławnych osób, do których chciałyby dotrzeć z ciuchami Local Heroes – znaleźli się na niej Miley Cyrus, Justin Bieber i Rihanna. Dziewczyny wtedy jeszcze nie wiedziały, że z tą ostatnią skontaktują się tak szybko.
„Kilka tygodni później zadzwonił do nas znajomy, mówiąc, że nasza zapalniczka, na której wypisane jest hasło »Buy your own fucking Lighter«, wylądowała na Instagramie Rihanny”, opowiada Areta.
Po kilku dniach notyfikacja na Instagramie: „Badgalriri cię obserwuje”. Dziewczyny oszalały.
„Rihanna była numerem jeden na naszej liście”, tłumaczy Szpura i dodaje, że marzyła, by ich idolka nosiła ubrania Local Heroes.
Areta Szpura, fot. Paweł Starzec
Udało się, w dodatku dostały możliwość spotkania się z piosenkarką. Areta szczęśliwie dotarła na czas do Londynu, Rihanna była już w klubie, choć każdemu poświęcała zaledwie kilka sekund; zdawkowe „cześć-cześć”, selfie i to wszystko. Dziewczyny dyskretnie podłożyły więc zapalniczkę w zasięgu wzroku Riri, która od razu zrozumiała, o co chodzi.
„Sama do nas podbiła, porozmawiałyśmy chwilę”, wspomina Areta.
Zdjęcie trafiło na Instagrama, rozbiło bank lajków, a to jeszcze nie koniec. Zapalniczka z napisem „Buy your own fucking Lighter” znalazła się też na tacce, którą kelner niósł Rihannie, gdy odpoczywała przed koncertem w Gdyni. Tego dnia cała plaża była oblężona fanami dziewczyny z Barbadosu, która wyznała, że czuła się wówczas jak zwierzę w klatce.
„Cały dzień stałyśmy pod jej hotelem w Sopocie, aż w końcu ktoś powiedział, że Rihanna jest na plaży”, wspomina Areta.
Tam oczywiście czekał tłum gapiów, ale dziewczyny jeszcze raz zaryzykowały. Wybłagały kelnera, by podrzucił Riri dobrze znaną zapalniczkę, a dalej sytuacja potoczyła się sama. Szpura wspomina, że z fotela nagle zerwał się wielki jak szafa ochroniarz piosenkarki i krzyknął: „Czyja to zapalniczka?”. „Nasza”, odpowiedziały i spędziły całe popołudnie z Rihanną: siedziały, paliły, dużo rozmawiały. Areta przyznaje, że w kontakcie z gwiazdami zawsze pomagało jej poczucie, że chęć poznania swojego idola nie jest obciachem i że trzeba być upartym.
Beuys na furze w futrze
Taki brak poczucia obciachu musiał towarzyszyć na co dzień także nieco speszonemu Tadeuszowi Rolke. Jeden z najsłynniejszych fotografów w kraju zaczynał karierę na początku lat sześćdziesiątych, publikując na łamach pism „Polska” oraz „Stolica”. Prowadził rubrykę artystyczną prezentującą tuzy ówczesnej sztuki, takie jak Alina Szapocznikow, Edward Krasiński czy Tadeusz Kantor. W ten sposób niespełniony wówczas historyk sztuki poznawał swoich idoli. Niedługo później, w latach siedemdziesiątych, postanowił wyemigrować, do czego skłonił go narastający w kraju nacjonalizm. Na miejsce emigracji wybrał zachodnie Niemcy – tam zaczyna się historia spotkania z jednym z najważniejszych artystów w historii XX wieku. Ta opowieść brzmi dosyć nieprawdopodobnie w czasach, gdy niemal z każdym można umówić się na Instagramie. Kontakty do najważniejszych ówczesnych artystów Rolke otrzymał spisane na kartce, z podanym numerem telefonu – rzecz jasna stacjonarnego (sam posługuje się takim do dziś) – od agencji Inter Nationes, która szukała kogoś, kto wykona portrety twórców. Tak się złożyło, że pochodzący z Polski fotograf, który akurat mieszkał w Wolfsburgu, miał czas, by jeździć po okolicznych miastach i fotografować. Na liście osób do sfotografowania znalazło się między innymi nazwisko Josepha Beuysa.
„Dzisiaj to najważniejsza gwiazda sztuki. Mnie się wydaje, że to największy artysta XX wieku, najbardziej radykalny i z głębi autentyczny, ale wtedy światowa kariera dopiero się przed nim otwierała”, wspomina Rolke.
Tadeusz Rolke, fot. Paweł Starzec
Mówi też, że nie zdziwiła go obecność artysty na liście. Rolke zadzwonił, Beuys grzecznie zaproponował termin i miejsce – swoją pracownię.
„Przyjeżdżam, a on czeka na mnie w swoim płaszczu z futra”, opowiada fotograf.
Jak można przeczytać w prywatnej mitologii niemieckiego artysty, futro jest jednym z najważniejszych materiałów. Tłumaczył również, że gdy podczas II wojny światowej został ranny na Krymie, lokalni mieszkańcy owinęli go w tłuszcz i futra. Rolke mógł sfotografować artystę w pracowni, ale szczerze wyznał, że jest do niczego i że lepiej byłoby spróbować na zewnątrz. Dzisiaj zdjęcie, które Rolke zrobił Beuysowi na uliczce przed pracownią, jest jednym z najpopularniejszych i najczęściej rozpowszechnianych portretów artysty stawianego w jednym rzędzie z Andym Warholem czy Marcelem Duchampem: Beuys w futrze opiera się o stojącego przy ulicy Volkswagena. Tak się składa, że samochody właśnie tej marki Beuys często zamieniał w rzeźby, a zatem można powiedzieć, że Rolke uchwycił artystę i jego dzieło.
„Taki moment to nagroda dla fotografa”, komentuje Rolke, który dzisiaj sam stanowi autorytet dla wielu młodych twórców.
Armani w szale
Specjalistka od minimalistycznej mody Ania Kuczyńska zwraca uwagę przede wszystkim na kobiety. Te silne, czasem skandalizujące, ale przede wszystkim wolne i świadome własnej wartości. Jednak to przypadkowo napotkanego projektanta Giorgio Armaniego zapamiętała na lata. Dawno temu siedziała w Armani Cafè przy via Manzoni w Mediolanie, spokojnie popijając włoskie espresso w kawiarni należącej do Armani Store – sklepu, w którym można kupić niemal wszystko: modę, akcesoria, meble, czekoladki, kwiaty, ubrania dla dzieci czy buty zaprojektowane przez legendarnego kreatora.
Ania Kuczyńska, fot. Paweł Starzec
Księgarnia, luksusowy hotel i wiele pięter wypełnionych dziełami inspirowanymi jego estetyką robią kolosalne wrażenie, tworząc nierzeczywisty, estetycznie spójny świat mistrza. Nie co dzień jednak widzi się tam Armaniego pędzącego na łeb na szyję w otoczeniu wianuszka ledwo dotrzymujących mu kroku pracowników. Zaskoczeni goście sklepu obserwowali, jak projektant rzuca się w stronę betonowych, minimalistycznych donic z zielenią stojących przed głównym wejściem i zaczyna je energicznie przestawiać, krzycząc, że… krzywo stoją. Mężczyźni dookoła wpadli w popłoch i przerażenie, starając się pomóc, lecz bezskutecznie, zaś pozostali zgromadzeni zdębieli na widok guru mody siłującego się z tak prozaiczną niedoskonałością. Może właśnie to doświadczenie przyczyniło się do dbałości o najmniejsze detale w projektach Kuczyńskiej?
Co powie Makłowicz?
Jeśli nie idolem, to na pewno wzorem do naśladowania dla rzeszy kucharzy jest Grzegorz Łapanowski, twórca Food Studio Labu, juror w programach kulinarnych, a także założyciel wspaniałej inicjatywy promującej zdrowe żywienie wśród najmłodszych „Szkoła na Widelcu”.
„W kuchni spotykanie swoich idoli to norma”, opowiada kucharz.
„Chodzi przede wszystkim o system mistrz-uczeń, który obowiązuje na przykład w kuchni azjatyckiej. Znane są historie o ludziach, którzy spędzali całe lata na praktykach u najlepszych kucharzy, swoich idoli”, tłumaczy Łapanowski.
Grzegorz Łapanowski, fot. Paweł Starzec
Sam pracował u Kurta Schellera, który go wiele nauczył, współpracował też z Martą Gessler, wciąż stanowiącą dla niego wzór, lecz nie oni, a największy gawędziarz polskiej kuchni, Robert Makłowicz, zawsze był tym, kogo Łapanowski najbardziej chciał spotkać. Okazja do spotkania – tak jak w przypadku Tadeusza Rolke – nadarzyła się dzięki obowiązkom zawodowym.
„Dzwoni do mnie agencja eventowa i pyta, czy poprowadziłbym spotkanie z Robertem Makłowiczem. Nie dowierzałem. Pani po drugiej stronie myślała, że się rozłączyłem, a ja po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć”, wspomina.
Na spotkaniu z prowadzącym program telewizyjny kucharzem było już lepiej. „Robert Makłowicz zaskoczył mnie swoją pozytywną energią”, wspomina Łapanowski i dodaje, że droga, jaką przeszedł Makłowicz – od nauczyciela w szkole, przez pracę nad programem w telewizji, który wreszcie pozwolił mu zwiedzać świat i podróżować tropami smaku – to historia, która powinna inspirować wszystkich marzycieli. Na liście Łapanowskiego jest jeszcze inny kucharz, Jamie Olivier. Dlaczego?
„Bo Jamie to jedna z tych postaci, które gotując, przy okazji robią dużo dobrego dla świata”, mówi Łapanowski, którego zresztą często porównuje się właśnie do Oliviera.