- Zdecydowanie łatwiej byłoby wymienić 10 płyt, ale spróbuję. Zestawione chronologicznie w większości są to utwory z mojej młodości, ponieważ właśnie wtedy najmocniej na mnie oddziaływały i zmieniały moje życie. Marillion to pierwsza prawdziwa miłość z podstawówki. Pamiętam, jak słuchaliśmy audycji Beksińskiego w radiu i przepisywaliśmy tłumaczone przez niego teksty do zeszytu, który później stał się naszą książką. W czasach liceum natomiast królował punk rock, a jeden band okazał się ponadczasowy - The Clash. Z arcydzieła, jakim jest płyta „London Calling” (już sama okładka przyprawiała o dreszcze), wybrałem utwór „The Guns of Brixton”, który idealnie pokazuje, że The Clash to nie tylko punk rock. Dzięki nim bardzo naturalnie zacząłem pochłaniać kolejne gatunki muzyczne. Następne były ciosy emocjonalne, czyli Joy Division i The Cure. Pierwszy koncert „zagranicznej gwiazdy”, który przeżyłem, to Faith No More - Zabrze 1993. Zespół bardzo ważny przez wiele lat z uwagi na Mike’a Pattona i jego wszystkie kolejne projekty: Mr. Bungle, Tomahawk, Fantomas. Od tej ostatniej wzięła się nazwa mojej pierwszej agencji koncertowej. Później dosyć szybko pojawił się jazz. Miałem to szczęście, że moi wujkowie zabrali mnie jako szczyla na Jazz Jamboree do Warszawy - zupełnie inny świat, stylistyka, wrażliwość, od tego, co dotychczas znałem. I wtedy na scenie pojawił się Brad Mehldau. Do dzisiaj jestem orto fanem pianistów. Początek muzyki elektronicznej w moim życiu to czasy warszawskiej Piekarni, gdzie tańczyliśmy do białego rana. Żadne dobre party nie mogło się odbyć bez „Born Slippy” Underworld, „Home” LCD Soundsystem - od tego utworu zaczynaliśmy balangę na moim weselu. Na koniec dwóch artystów, którzy zamiennie są moim subiektywnym numerem 1 jako bandy i zjawiska muzyczne. Teraz niekwestionowanym królem jest Nick Cave & The Bad Seeds - komentuje Adam.