Wraz z Krystianem Kujdą tworzycie kolektyw VHS Hell, w ramach którego organizujecie pokazy filmowe. Wspólnie założyliście też firmę dystrybucyjną Velvet Spoon i czterokrotnie już zorganizowaliście Octopus Film Festival. Czy mógłbyś pokrótce powiedzieć, czym właściwie jest VHS Hell?
Grzegorz Fortuna: Może zacznę od tego, że VHS Hell istniało zanim jeszcze w ogóle był festiwal, zanim było Velvet Spoon. Ten projekt powstał w 2010 roku i to do dzisiaj projekt Krystiana Kujdy, który jest kolekcjonerem kaset wideo. W pewnym momencie wpadł na pomysł, żeby pokazy filmów organizować dla większego grona niż tylko najbliżsi znajomi. I to wypaliło. VHS Hell to są pokazy głównie zapomnianych, starych filmów z lat 70-tych, 80-tych i 90-tych, które raczej nie były dostępne w polskich telewizjach czy w kinach i trafiły prosto na kasety wideo, zazwyczaj tak na początku lat 90-tych. Natomiast VHS Live to jest troszkę inna formuła, bo to są te same filmy, z tymże w tym przypadku mamy lektora, który „czyta” dialogi na żywo, ale problem w tym, że nie dostaje listy dialogowej. Musi ją zaimprowizować. I to czasami wychodzi lepiej, czasem troszkę gorzej, ale generalnie ten pomysł polega na tym, że ktoś czyta i improwizuje i na przykład przenosi akcję filmu, który się dzieje na pustyni w Stanach Zjednoczonych do Bydgoszczy. Pamiętam też, że raz mieliśmy pokaz w Cieszynie, gdzie nasz lektor, Piotr Czeszewski, postanowił, że będzie połowę filmu czytał po węgiersku, z tymże nie znał węgierskiego, więc improwizował i to kompletnie nie miało sensu, ale dawało świetny efekt i było po prostu zabawne.
Warto tu przypomnieć, że ideą VHS Hell nie jest wyłącznie oglądanie filmu w grupie, tak jak w kinie, ale też żywe reagowanie.
Tak! Przy VHS Hell stoimy jakby w sprzeczności z takim „nabożnym” oglądaniem kina, gdzie trzeba siedzieć i kontemplować. To ma być po prostu wspólna zabawa dużej grupy ludzi i jeśli ktoś rzuci głupim komentarzem z widowni to super i my się nie obrażamy.
Wspominałeś kiedyś, że zebraliście 10 tysięcy kaset VHS. Gdzie je trzymacie?
Na szczęście mamy znajomego, który ma duży strych (śmiech).
Jak myślisz, co sprawia, że wasze wydarzenia przyciągają tak duże zainteresowanie? Pamiętam wasze pierwsze pokazy i widzę, że fanów waszej działalności przybywa.
Mam taką teorię, że to kwestia tego, że technologia filmowa się rozwija i właściwie jesteśmy w stanie w dowolnym miejscu na świecie obejrzeć dowolny film w idealnej jakości. Natomiast ja mam wrażenie, że to sprawia, że z jednej strony oczywiście ludzie oglądają więcej filmów na Netflixie, HBO, CDA i tak dalej, ale z drugiej strony brakuje im pokazów, które byłyby bardziej według logiki koncertowej. To znaczy, że jest jednak gigantyczna różnica pomiędzy słuchaniem muzyki w samochodzie czy w domu, a słuchaniem muzyki na żywo. Mam wrażenie, że pokazy VHS Hell mają w sobie coś z koncertów, że to jest coś, czego za żadne skarby nie powtórzy się w warunkach domowych. To coś, co można przeżyć wyłącznie na żywo.
Jest taka kategoria filmów, które oglądamy sobie ironicznie ze znajomymi przy piwie i pizzy. To są takie filmy, które są albo celowo złe – „Martwica mózgu”, „Machine girl”, produkcje Zespołu Filmowego Skurcz, ale też takie, które można nazwać „wypadkami przy pracy”, na przykład „The Room” czy „Zabójcze ryjówki”. Jak myślisz, skąd u nas zamiłowanie do takiego „złego” kina?
Mam kolejną tezę, z którą możesz się absolutnie nie zgodzić. Sądzę, że takie „złe” kino, które jest tak złe, że aż dobre w jakimś sensie, jest czymś, czego nie da się zrobić celowo. To znaczy, jeśli spojrzymy na „The Room” czy na „Zabójcze ryjówki” czy na „Plan dziewięć z kosmosu”, to wszystkie te filmy nakręcili ludzie, którzy mieli gigantyczne ambicje. Problem w tym, że w parze z tymi ambicjami nie szedł talent. To byli ludzie funkcjonujący jakby w innej rzeczywistości, którym się wydawało, że tworzą dzieło. Moim zdaniem to powoduje, że humor, który się wytwarza w tych filmach, jest zupełnie niespodziewany i wynika właśnie z tego spotkania ambicji z niekompetencją. Przykładowo „The Room” miało być dramatem na miarę Tennessee Williamsa. Oczywiście wiadomo, co wyszło… Z kolei „Plan dziewięć z kosmosu” miał być poważnym filmem science fiction.
Grzegorz Fortuna / fot. archiwum prywatne
Wydaje mi się, że tam zawinił w dużej mierze niski budżet.
Tak, ale też to, że Ed Wood miał taką metodę pracy, że widział jak na przykład w kadrze przewracał mu się tekturowy nagrobek, to stwierdzał, że „a, idźmy dalej, będzie okej, nikt nie zauważy”. Oczywiście wszyscy zauważyli. Myślę, że to filmy, które oferują czyjąś realną pasję, gigantyczne ambicje, połączone z kompletnym brakiem umiejętności i talentu. To powoduje, że są zabawne. Świetnie się je ogląda w takim odbiorze kultowym. Przykładowo na pokazach „The Room” ludzie rzucają łyżkami w ekran i powtarzają najważniejsze kwestie typu „Oh, hi Mark” czy „Anyway, how’s your sex life?”. To powoduje, że wytwarza się wspólnota i to jest znów coś, czego my nie jesteśmy w stanie sobie sprokurować w warunkach domowych. Jak siądziemy przed laptopem i obejrzymy „The Room” to to będzie po prostu zły film. A jak to obejrzymy z lekko podchmieloną, gigantyczną salą osób, które już ten film znają, to już jest przeżycie idące według logiki koncertowej.
Twój kolega Krystian Kujda stwierdził kiedyś w wywiadzie: „Walory filmów klasy B bardziej potrafią docenić osoby, które znają się na kinie, mają o nim większe pojęcie niż przeciętni fani blockbusterów”. Jestem ciekawa, co ty sądzisz na ten temat.
Rzeczywiście jest tak, że to, że film jest nieudany, wiemy dzięki temu, że wiemy, jak wygląda udany. Jeśli mamy takie klasyczne kino środka, w zasadzie nie zauważamy zdjęć, nie zauważamy montażu, nie zauważamy muzyki. One po prostu funkcjonują po to, żeby opowiadać pewną historię. Jeśli mamy do czynienia z filmem nieudanym, takim jak „The Room”, gdzie wszystko się nie klei, to to, że nas to bawi, wynika z tego, jak to odstaje od innych filmów. Myślę, że jeśli mamy do czynienia z fanami kina gatunkowego, to oni są w stanie lepiej odczytać te różnice w jakości i w związku z tym, lepiej też widzą, że to jest nieudane. Tutaj pod tym względem na pewno bym się zgodził, że gdybyśmy pokazali „The Room” komuś, kto nigdy nie był w kinie, to prawdopodobnie ta osoba nie wiedziałaby, z czego się pozostali śmieją, bo nie miałaby żadnego punktu odniesienia. W momencie, kiedy jest taki punkt odniesienia, w postaci kina środka czy kina stylu zerowego, czy po prostu przeciętnych amerykańskich seriali nawet, albo właśnie jeszcze lepiej kina gatunkowego z różnych krajów i epok, to my, jako że automatycznie kontrastujemy to z tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, odbieramy to trochę inaczej. Myślę, że pod tym względem rzeczywiście osoby o trochę szerszych kompetencjach kulturowych będą bardziej czytały te nawiązania – tak mi się wydaje. I te różnice jakościowe też dostrzegą.

Wcześniej rozmawialiśmy o „złym kinie” w pewnym cudzysłowie, ponieważ wiem, że odróżniasz kino klasy B od kina gatunkowego. Proszę, opowiedz o tych różnicach.
Odpowiem na przykładzie. Organizowany przez nas Octopus Film Festival ma osiem macek, ale przyjmijmy, że mniej na potrzeby tego porównania. Jedną z nich są pokazy „złych” filmów. To jest właśnie VHS Hell, to jest też cykl Michała Oleszczyka „Malinobranie”, gdzie pokazujemy filmy, które rzeczywiście są złe, trochę na zasadzie „patrzcie, to naprawdę powstało!”. Ktoś naprawdę wydał na to pieniądze, ktoś to naprawdę wpuścił do dystrybucji. To istnieje. Śmiejmy się z tego! Ale z drugiej strony mamy kino gatunkowe, które mam wrażenie, że jest istotne szczególnie w dzisiejszych czasach. Widać to choćby po Cannes, gdzie w tym roku wygrał „Titane” Julii Ducournau, który jest filmem typowo gatunkowym. Właśnie dorasta, może nawet już dorosło, pokolenie twórców, którzy wychowali się bardziej na VHS-ach niż na DKF-ach – bardziej na filmach znajdowanych gdzieś na półkach wypożyczalni niż na filmach, które by oglądali w kinach arthousowych. Mam wrażenie, że to pokolenie reprezentowane przez Petera Stricklanda, Bena Wheatleya, Nicolasa Winding Refnena, Julię Ducournau. A w Polsce przez Jagodę Szelc czy Adriana Panka. To jest to pokolenie, które chce czerpać z tego kina, żeby przedstawić pewną autorską wizję. Jeśli spojrzymy na te filmy, które mieliśmy w konkursie głównym na Octopusie, takie jak „Spree”, takie jak „Kręgosłup nocy” to to są moim zdaniem tytuły, które wychodzą od kina gatunkowego, czy to jest fantasy, czy to jest film akcji, czy to jest kino sensacyjne, ale oferują coś więcej – coś niegłupiego, coś ciekawego. Takimi przykładami z ostatnich lat jest też „The Witch”, „Uciekaj”, „Lighthouse” i „Dziedzictwo”. To są filmy, które biorą pewną gatunkową bazę i na jej podstawie nadbudowują ciekawą autorską wizję. Natomiast nasz konkurs główny jest poświęcony tego typu filmom, ale są też retrospektywy. W tym roku to były dwie sekcje tematyczne z filmami sprzed dekad, czyli Modus Operandi – o psychopatycznych mordercach i Ozplaitation, czyli australijskie kino gatunkowe z lat 70-tych i 80-tych. To były sekcje poświęcone filmom, które właśnie próbowały powiedzieć też coś czasem wcale nie głupiego i coś ciekawego.
Rozmawiamy już po zakończeniu czwartej edycji Octopus Film Festival. Jak wrażenia?
Bardzo pozytywne. Wydaje mi się, że to była nasza najlepsza edycja do tej pory, i pod względem organizacji i pod względem ilości filmów, które pokazaliśmy. W tym roku to było 47 filmów na 60 seansach w ciągu 6 dni, co daje taki obraz większy niż na początku, kiedy tych filmów pokazywaliśmy 30 albo 35. Z tego aż 10 to były też polskie premiery. W tym jeden film, który pokazywaliśmy jako drugi festiwal w Europie, czyli „Gorejący świat”. W zasadzie wszystko się udało, no może poza Seansem Ukrytym, który zepsuł nam deszcz. Mam wrażenie, że wszyscy byli zadowoleni – goście, widzowie i my, jako organizatorzy. Jeśli miałbym jakoś podsumować Octopusa, to myślę, że to, co nam się marzyło i co w jakimś sensie się udało, na co widzowie odpowiedzieli pozytywnie, to podkreślenie wspólnotowego charakteru kina i tego wspólnego przeżycia. Stąd też Seanse Specjalne, takie jak pokaz „Łowcy androidów” na terenie elektrociepłowni, takie jak „Moon” w namiocie sferycznym. To ma być coś, czego się nie da replikować na platformie streamingowej, co jest jednorazowym, wyjątkowym przeżyciem.

Fantazji i rozmachu wam nie brakuje. A co jest najtrudniejsze w organizacji takiego festiwalu?
To jest bardzo dobre pytanie. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o organizację festiwalu, to największą trudnością jest po pierwsze spięcie wszystkich elementów w całość, tak, żeby widzowie nie widzieli żadnych pęknięć, ale wydaje mi się, że zdobycie filmów jest tym elementem najgorszym, najtrudniejszym, dlatego że mamy te takie dość specyficzne ambicje, żeby puszczać w Polsce filmy, których jeszcze żaden dystrybutor nie ma. W związku z czym każdy z filmów z konkursu głównego to jest kontakt z innym agentem sprzedaży lub producentem, ustalanie warunków. Często jest też tak, że okazuje się, że festiwal w Estonii ma prawo pierwszego pokazu danego filmu w Europie, w związku z czym my nie możemy go pokazać. Okazuje się to na przykład po dwóch tygodniach negocjacji. Często jest też problem z filmami retrospektywnymi, bo puszczamy raczej rzeczy niszowe, takie jak na przykład australijskie kino gatunkowe czy stare filmy o psychopatycznych mordercach. Tu z kolei problem nie polega na samych negocjacjach, ale na tym, żeby w ogóle mogły zaistnieć. Dlatego że na przykład dany film był produkowany przez jakąś firmę w ’84, ta firma wypuściła jeszcze dwa filmy i została zamknięta w ’87 i od 35 lat nikt nie miał praw do tego filmu i po prostu strasznie trudno jest dotrzeć po nitce do kłębka do właścicieli praw.
Takie osoby, jak Katarzyna Figura, Piotr Cyrwus czy Krystyna Czubówna lub inne osoby raczej chętnie zgadzały się na udział w Octopusie?
Tu właściwie jedynym problemem jest sezon urlopowy. Na przykład w tym roku kilku potencjalnych lektorów i lektorek nam odmówiło właśnie ze względu na to, że „no niestety, ale mamy już zarezerwowane wakacje na Bali czy w Hiszpanii. Po prostu nie mogę tego odwołać”. Natomiast jeśli chodzi o sam entuzjazm w podejściu do lektorki, to chyba spotkaliśmy się z tylko jedną nieprzyjemną odmową, gdzie ktoś powiedział, że absolutnie nie ma ochoty się w to bawić. Natomiast wszystkie pozostałe reakcje były na zasadzie „ciekawy pomysł, chętnie się podejmę”. I tutaj Katarzyna Figura w tym roku od początku była jakby na pokładzie z nami i była zaciekawiona tym, co to jest za festiwal, jaki to jest pomysł. Potem się okazało nagle, że jej córki znają ten festiwal i były rok wcześniej i dwa lata wcześniej, więc mówiły: „Mamo, super, że będziesz na Octopusie!”. Katarzyna Figura też poczuła, że jest to coś ciekawego, w czym warto wziąć udział i zgodziła się być lektorką „Nagiego instynktu”. Akurat tutaj ani razu nie mieliśmy takiej sytuacji, żeby ktoś nam właśnie odmówił w niemiły sposób, poza tą jedną osobą, która kompletnie nie chciała. A tak to wszyscy odpowiadają, że „tak, z przyjemnością” albo „tak, ale może w przyszłym roku, bo mam wyjazd”. Niestety, dlatego właśnie w tym roku trochę nam zajęło znalezienie tej właściwej osoby, bo po prostu te wyjazdy czy też plany zdjęciowe – bo w Polsce ten sezon między majem a wrześniem to sezon, gdy kręci się większość filmów i seriali, więc na przykład jedna z osób, z którymi próbowaliśmy się skontaktować, odpowiedziała nam, że „no przykro mi, ale kręcę taki i taki film i jestem od 8 rano do 20 w Puszczy Białowieskiej”. Właśnie raczej tylko tego typu problemy się pojawiają i jestem zaskoczony tak pozytywnym podejściem do tego projektu. Świetna była też współpraca z Piotrem Cyrwusem, który przyjechał z listą dialogową, popatrzył na nas z szelmowskim uśmiechem i mówi: „Trochę sobie zmodyfikowałem” i okazało się, że dorzucił do dialogów Polski Związek Wędkarski i Grażynkę z „Klanu”. Zrobił to sam, z przyjemnością i po prostu dobrowolnie usiadł i popracował nad tą listą dialogową.

Na koniec chciałabym zapytać o jeszcze jedną rzecz. Obserwujemy ostatnio powrót do estetyki lat 90-tych. Myślisz, że za fenomenem takich produkcji jak „Stranger Things” czy „Kraina Grzybów” stoi tylko nostalgia? Co sprawia, że tymi produkcjami interesują się też osoby, które nie pamiętają tamtych lat?
To jest bardzo ciekawe. Myślę, że troszkę bym oddzielił te dwa fenomeny i zaczął od „Stranger Things”. Mam wrażenie, że w przypadku tego serialu w popkulturze jest trochę tak, że zawsze wracamy do czasów trzydzieści lat wstecz. Mniej więcej. Czyli jak wychodziło „Stranger Things” to panowała moda na lata 80-te, ale z kolei w latach 80-tych tęskniono za latami 50-tymi. Widać to w takich filmach jak „Peggy Sue wyszła za mąż”, „Greace” czy „Powrót do przyszłości”, gdzie Marty McFly cofa się z lat 80-tych do lat 50-tych i wydaje mi się, że zawsze sobie idealizujemy tę dekadę, do której wracamy. Myślę, że w przypadku „Stranger Things” ten serial pełni podobną funkcję, co w latach 80-tych pełniły „Goonies”, „Stand by Me” czy właśnie „Powrót do przyszłości”. Czyli to jest bardzo uniwersalna opowieść o starciu dobra ze złem, z bohaterami, których łatwo polubić. Natomiast wydaje mi się, że „Kraina Grzybów” odnosi się troszkę do czegoś innego. Bardziej do zjawiska, które się określa jako hauntologia. Nie myliłbym tego z polską duchologią, bo to jest trochę coś innego. Hauntologia to jest pewne uczucie grozy i uczucie strachu czy niepokoju związane z powrotem do estetyki z lat dziecinnych. Budowanie treści kultury, które są hauntologiczne bazuje w dużej mierze na tym, że my, jako widzowie, cofamy się do estetyki, która odnosi się do dekady naszego dzieciństwa, ale jest to w jakiś sposób zmodyfikowane, przetworzone, w taki sposób, żeby jakoś podkręcić, podbudować obecną w tym grozę. Dlatego sądzę, że tutaj „Kraina Grzybów” trochę bardziej funkcjonowała jako found footage. Nikt nie wiedział, skąd to się wzięło. Nikt nie wiedział, kto to wyprodukował. To było dziwne, straszne, w jakimś sensie przerażające. Chyba z tego wynikał ten fenomen. To było tak dziwne, że aż chciało się to pokazać znajomym. Natomiast ja jestem ciekaw, co będzie za kilka lat, bo mam wrażenie, że estetyka początku lat 2000-ych wydaje się tak obciachowa, że nie wyobrażam sobie, jak my będziemy do tego wracać za 7-10 lat. Jestem ciekaw, jak to będzie wyglądało.
/rozmawiała: Marta Porwich/