Advertisement

Horsy: "To rodzaj uśmiechu nad ludzką naturą. Soft erotic joke" [wywiad]

Autor: Monika Kurek
04-03-2020
Horsy: "To rodzaj uśmiechu nad ludzką naturą. Soft erotic joke" [wywiad]

Przeczytaj takze

Post-sowiecka elektronika z lat 80. i kicz związany z ludzkimi marzeniami. Wydana pod koniec grudnia EP-ka Tomka Wódkiewicza "Drones of Love" to prawdziwy powiew świeżości na polskim rynku muzycznym. Do drugiego na trackliście utworu "Teenage Dream" powstał barwny teledysk, w którym gra barona narkotykowego i siedzi na kucyku przed wejściem do pałacu, trzymając broń. Pochodzący z Wrocławia muzyk funkcjonuje pod pseudonimem Horsy i niedawno zaprezentował swój materiał podczas Eurosonic (ESNS), największym festiwalu showcase’owym w Europie. Z tej okazji porozmawialiśmy z Horsym o europejskiej trasie koncertowej, ironii w sztuce, presji towarzyszącej robieniu muzyki, wpływie social mediów na metody promocji i próbie pogodzenia pracy w klubie z alter ego scenicznym.
Tomek czy Horsy?
Artyści mają zazwyczaj pewną projekcję, która bywa spójna z codziennym życiem. To tworzenie pewnej opowieści dla siebie, dla świata i im bardziej komplementarna i szczera jest ta opowieść, tym bardziej to alter ego jest atrakcyjne..
I jaka jest twoja opowieść?
Soft erotic joke. Bawię się pojęciem biednego bogactwa - znajduję na targach staroci tanią biżuterię, która wygląda na trzystuletnią, do tego złotą kurtkę w lumpeksie i jednoczęściowy strój kameleona. To kicz związany z ludzkimi marzeniami, które są ogólnodostępne. Bogactwo, które można kupić taniej. Raperzy też lubią przesadę, z tym że oni robią to na poważnie, a ja trochę się tym bawię.
Czyli to takie trochę naigrywanie się?
Nie z czegoś konkretnie. To rodzaj uśmiechu nad ludzką naturą. Zresztą, zawsze jak wyjeżdżam na wakacje czy jestem w podróży, to staram się z tego coś wynieść. Chodzę po pchlich targach, lokalnych sklepikach, zbierając rzeczy, których nikt nie chce, bo są super dziwne. Po powrocie wkładam je do szafy i wyjmuję w odpowiednim momencie.
Nikt się nie obraził?
Jak jest się samemu w piaskownicy, to nie ma się kto obrażać. Nie używam obraźliwej symboliki, nie wskazuję nikogo palcem. Sam sobie jestem dla siebie.
Chcesz się podzielić jakimiś spostrzeżeniami z tej piaskownicy?
Muzyka jest taką dziedziną sztuki, która jest nie wymagająca i może odbywać się wyłącznie w sferze emocjonalnej. Oczywiście, są zaangażowane teksty i artyści, którzy starają się zmieniać świat, ale dla mnie muzyka pełni rolę terapeutyczną. Nie jest tak, że ona jest po coś, nie jest jakaś. Jest obok mnie. Nie chciałbym jej cechować w żaden sposób.
Wielu artystów nazywa swoją twórczość, mówiąc, że jest "taka i taka".
Mając katalog płyt w sklepie, musisz je jakoś podzielić, żeby łatwiej było poruszać się wśród tak dużej ilości rzeczy, które powstają. Ludzie potrzebują szufladek, żeby uporządkować w głowie pewne rzeczy. Często tej kategoryzacji dokonuje rynek. Po wypuszczeniu EP-ki "Drones of Love" pojawiły się porównania do artystów z lat 80. czy do post-sowieckich aspiracji elektronicznych z lat 80., co jest dość błyskotliwe i całkiem mi się podoba.
A jak było z klipem do "Teenage Dream"?
Wymyśliłem go z Emiko, producentką wideo z Wrocławia. Chcieliśmy nakręcić scenę z kucykiem i karabinem maszynowym, ale był pewien problem z kucykiem. Zadzwoniłem do dwóch znajomych, którzy mają stadniny, i okazało się, że znajoma znajomych ma kucyka i pałac z pięknymi schodami oraz czerwonym dywanem. Pożyczyła nam kucyka, pałac i powstał z tego obrazek barona kartelu narkotykowego w Peru.
fot. Agata Grymuza
Łatwo było odnaleźć ci się po tej drugiej stronie? Zajmujesz się klubami, więc obcujesz z artystami od kulis, a teraz sam jesteś jednym z nich.
Zawsze grałem muzykę, więc przyszło to naturalnie. Żyję z prowadzenia klubów, co zajmuje dużą część mojego czasu. Nadszedł moment, gdy zajmowałem się innymi artystami, samemu będąc artystą, a moje własne projekty stały w miejscu i przez chwilę byłem tym naprawdę sfrustrowany.
Bo oba te zajęcia są na pełen etat.
Tak, ale da się je pogodzić. Wypracowałem balans, który jeszcze dwa lata temu sprawiał mi problem. Moja praca też mi dużo pomogła - poznałem wielu ludzi z różnych miast, a w biznesie muzycznym czy klubowym ten element społeczny jest najważniejszy. Przykładowo, mogę się wymienić z kolegą z Gdańską. Ja go zaproszę do siebie na koncert, on mnie do siebie i przychodzi nam to naturalnie. To dużo łatwiejsze, niż występowanie z pozycji drzwi wejściowych.
Zamierzasz w przyszłości skupić się wyłącznie na muzyce?
Podjąłem już tę decyzję i tak się dzieje w tym momencie. Uważam jednak, że trochę niebezpiecznie jest postawić wszystko na jedną kartę. Bardzo łatwo się wtedy wypalić. Być może niedługo moja sytuacja zawodowa się zmieni, a muzyczna nie. Walczę, żeby zorganizować dwie trasy do końca lata, po Polsce i Europie, i powoli zaczyna to wyglądać dobrze.
Co dalej? Płyta, trasy?
Plan jest taki, żeby się bawić. Trochę się już zmęczyłem siedzeniem w studiu i otoczką produkcyjną, bo w grudniu wyszła EP-ka, więc póki co zostawiam to sobie na boku. Chcę się bawić i grać, grać, grać. Pracuję teraz nad funkowym kawałkiem z muzykiem ze Szwecji, który nagrywa mocno czarną muzykę. Nazywa się Anthony Mills, a efekty będzie można usłyszeć prawdopodobnie wiosną.
W związku z social mediami nieco zmieniły się metody promocji muzyki. To lepiej czy gorzej?
Większość ludzi nie słucha już całych płyt, tylko same single. Teraz trzeba cały czas generować nowe treści - można wydać 10 pojedynczych singli, żeby mieć nową ekspozycję i nie trzeba wydawać płyty. I to działa. Ja uważam, że najskuteczniejszą formą promocji, jeśli chodzi o muzykę alternatywno-popularną, jest granie koncertów. Jeśli grasz ich dużo i jesteś w stanie zaangażować ludzi, to ta publiczność się pojawia i to będzie miało odbicie w internecie. Wtedy nie trzeba poświęcać więcej czasu na klikanie, niż na granie muzyki.
W internecie ciężko przebrnąć przez wysyp treści.
Trzeba walczyć, a jak ktoś popatrzy ci w oczy, to jest już zupełnie nowy rodzaj więzi z publicznością.
fot. Agata Grymuza
A dużo daje ci taka interakcja z ludźmi?
Jeśli zdarzają się sytuacje, że energia jest wątła i z różnych względów nie jesteśmy w stanie pokonać bariery między nami a publicznością, ma to bezpośrednie odzwierciedlenie w muzyce, którą gramy. Zresztą, zawsze po koncertach pijemy, palimy papierosy. To niesamowite, że mogę po koncercie spakować sprzęt i pójść do parku na piwo z nowo poznanymi facetami i rozmawiać z nimi do czwartej rano. Oni są zajarani usłyszaną muzyką, my jesteśmy zajarani tym, co zagraliśmy i budujemy na tym znajomość.
Aspiracje koncertowe?
Chciałbym dojść do takiego momentu, że będę występować na dużych scenach, np. na Lollapalloozie, Roskilde, Sziget. Najprzyjemniejsze są mniejsze festiwale, gdzie mogę pojechać na trzy dni i zostać po swoim koncercie. Staram się ustawiać terminarz tak, żeby tam pobyć, a nie grać cztery koncerty z rzędu w różnych lokalizacjach.
Tak wygląda życie wielu artystów.
Zależy, jakie ma się ciśnienie. Nie chciałbym nakładać na siebie takiej presji. Robię to, co robię, i to mnie niesie. Jak zacznę cisnąć, to przestanie. Oczywiście, trzeba wykonać dużo pracy, by wejść na dany poziom, ale można to robić w stylu wolnym albo hitlerowskim. Fajnie jest założyć sobie poświęcenie pięciu czy ośmiu godzin na pracę związaną z muzyką, ale wolę robi to nieśpiesznie. Systematycznie, dużo, ale nieśpiesznie.
Czyli nie masz parcia?
Poprzednio wielokrotnie spotykaliśmy się ze ścianą. Pewne rzeczy się udawały, np. Czwórka grała naszą płytę jako płytę tygodnia, ale wiązało się to ze stresem, napinką, frustracją. Wysyłasz sześćdziesiąt maili, nikt nie odpowiada i tak w kółko. Jak coś nie działa, to starasz się to zrozumieć i zasięgnąć jakiejś rady od przyjaciół, ludzi z branży. Wtedy zostaje przestrzeń na krytykę i naukę. Wtedy można iść do przodu, a nie walczyć. Dużo dała mi przeprowadzka z Warszawy do Wrocławia. W Warszawie ludzie walczą, a we Wrocławiu to miejsca walczą o ludzi. Lepiej pracuje mi się tutaj. I nie chodzi o sukcesy, tylko o sposób ich robienia.
Dużo mówisz o dystansie do siebie, rzeczywistości, krytyce, a jednak w naszym kraju ludzie trochę boją się śmiać z samych siebie.
Jesteśmy nieśmiałym narodem, mimo wszystko. Nie mamy takiej super pewności siebie, jaką mają Francuzi. Pokutuje w nas widmo oceny.
U ciebie nie ma takiej nieśmiałości.
Co mi może ktoś zrobić? Wydaje mi się, że wielu polskich artystów nie myśli o sobie aż tak całościowo. To chyba chodzi o świadomość wizerunku. Budujesz komuś opowieść - możesz powiedzieć wszystko i to zostanie potraktowane na poważnie. Nieważne, czy chodzi o żart, czy o coś poważnego. Jeśli zrobisz to dobrze i prezentowana forma jest też dobra jakościowo, to ludzie to kupią. Wtedy możesz być smutnym indie boyem albo gangsterem strzelającym z katapulty do złotych karłów.
Zobaczcie "Teenage Dream":
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement