Advertisement

Polak światowym ambasadorem marki Rolex. Rozmawialiśmy z Jakubem Józefem Orlińskim

26-08-2025
Polak światowym ambasadorem marki Rolex. Rozmawialiśmy z Jakubem Józefem Orlińskim
Kontratenor, tańczy breakdance, młodych uczy opery, starszych hip-hopu. Jego występ w Paryżu zachwycił cały świat, polski artysta zaśpiewał utwór „Viens, Hymen”. Teraz dołączył do „Rolex Family".
Jesteś chłopakiem z Żoliborza?
Jestem żoliborzaninem, tutaj się wychowałem. Właściwie to w tym parku. Pamiętam go bardzo dobrze. Po tamtej górce non stop zjeżdżaliśmy na sankach. To było jeszcze przed renowacją.
Kiedy w twoim życiu pojawiła się muzyka?
Dość wcześnie. Gdy byłem w drugiej klasie szkoły podstawowej, przyszła do nas dyrygentka chłopięcego chóru Gregorianum. Zapraszała po dwóch chłopców na korytarz, prosząc, by coś zaśpiewali. Po przesłuchaniu otrzymałem kartkę dla rodziców z informacją, że ich syn świetnie sprawdził się podczas przesłuchania i powinien rozpocząć zajęcia. Pani Berenikaprosiła, żeby nie pokazywać tej kartki innym chłopcom, bo mogą mi zazdrościć. Mega się zajarałem, czułem się wybrańcem. Od razu przekazałem tę kartkę rodzicom i poszedłem na zajęcia. Po latach okazało się, że wszyscy dostawali taką karteczkę. Miała wywołać w tych chłopcach entuzjazm i chęć pochwalenia się rodzicom.
W twojej rodzinie nie było tradycji muzycznych?
Nie. Moja mama grała trochę na gitarze, ale wszyscy w rodzinie są artystami wizualnymi. Tata jest grafikiem komputerowym i malarzem, mama malarką i rzeźbiarką, babcia od strony mamy i dziadek od strony taty architektami, babcia od strony taty rzeźbi protezy. Jakoś nie wszedłem w ten świat. Po prostu zacząłem śpiewać w wieku ośmiu lat.
Już wtedy czułeś, że to może być twoja życiowa droga? Wyróżniałeś się?
Absolutnie nie! Byłem jednym z czterdziestu paździochów, którzy tam stali i krzyczeli. Zresztą, to chór amatorski. Nie uczyliśmy się czytania nut ani teorii muzyki. Ale to było super. Berenika i jej mąż Leszek Kubiak zaszczepiają miłość do wspólnego muzykowania, do funkcjonowania w grupie. Jako dzieciak jeździłem z nimi na kolonie, sporą część wakacji spędzałem na obozach. Z rodzicami miałem kontakt, tylko jeśli wykupiłem sobie kartę na impulsy. To uczyło samodzielności. Do tego wyjazdy zagraniczne, konkursy, poznawanie świata, otwieranie się na ludzi. Dopiero po latach zrozumiałem, jak wiele mnie to nauczyło i jak bardzo wpłynęło na mój rozwój.
A taniec?
Byłem aktywnym dzieckiem – biegałem, skakałem, jeździłem w skate parkach na rolkach, deskorolce, potem narty, capoeira, tenis, akrobatyka i snowboard. Wszystko. Ale taniec pojawił się dość późno. Miałem osiemnaście lat, kiedy kumpel namówił mnie na zajęcia breakdance’u. To było olśnienie. Z jednej strony muzyka, z drugiej fizyczność – akrobacje, ekspresja. Totalna wolność.
Czyli trochę przeciwieństwo śpiewu operowego, który kojarzy się ze skupieniem, powagą.
To stereotyp. Bardzo dużo się zmieniło. Specjalizuję się w muzyce baroku, gdzie też jest dużo wolności, ludzkich emocji.
fot. Aldona Karczmarczyk / Van Dorsen Artists (@aldona)
Czym różni się muzyka barokowa od renesansowej, w której wcześniej się specjalizowałeś?
Styl kompozycji muzyki renesansowej jest skomplikowany, dla laika może być męczący. Polifonia, fugi, tematy, które ciągle się zamieniają. To mistrzostwo, ale i skomplikowana rzecz. Z czasem twórcy starali się uprościć formę. Jak najbardziej przemówić tekstem, żeby słuchacz poczuł to, o czym śpiewasz.
Śpiewając w innych językach, rozumiesz, o czym śpiewasz?
No, proszę pani…
Niektórzy myślą, że po prostu odczytujesz fonetycznie zapisane słowa na karteczce. Jak papież, który „serdetschnje posdrawjau Polakuf”.
Tekst jest nierozerwalnie związany z warstwą muzyczną. Kompozytorzy tworzyli muzykę do tekstów. Musisz wiedzieć, w którym momencie postawić akcent. Nie mówię po niemiecku, ale czuję się w tym języku bardzo dobrze. Tłumaczę sobie teksty, a do tego uczę się fonetyki. Na tym etapie kariery po prostu musisz znać świetnie IPA (International Phonetic Alphabet). To te zapisy w słownikach w kwadratowych nawiasach. Do tego dochodzi masa skomplikowanych kwestii, jak to, czy śpiewasz łaciną włoską, czy angielską. Albo czy śpiewasz starowłoskim, czy włoskim nowożytnym. To wszystko ma znaczenie i to jest ten detal, który sprawia, że wchodzisz na wyższy poziom w swojej sztuce.
Kiedy poczułeś, że chcesz śpiewać zawodowo?
Poszedłem do liceum plastycznego z nadzieją, że obudzę w sobie talent. Nie obudziłem. Reszta dzieciaków się ze mnie śmiała. Nie potrafię rysować, malować. Jedyne, co czuję, to forma rzeźby. Pomyślałem, że w sumie nie wiem, co zrobić ze swoim życiem. Stwierdziłem, że skoro już śpiewam w tym chórze, jestem po mutacji, to może podejdę do tego poważniej. Będę się uczył historii muzyki, zdam maturę, pójdę na Uniwersytet Muzyczny im. Fryderyka Chopina w Warszawie. I może kiedyś uda mi się dostać do The King Singers. To mój ukochany zespół wokalny.
Dostałeś się na studia?
I tak, i nie. Byłem pierwszy czy drugi pod kreską, więc zacząłem studiować płatnie. Zdawałem już jako kontratenor. To nie jest łatwa technika. Na początku brzmiało to bardzo, bardzo źle.
To coś, z czym trzeba się urodzić?
Nie, to technika. Każdy facet może w ten sposób śpiewać. Trzeba po prostu używać tylko brzegów strun głosowych. To daje zasięg do wyższych rejestrów. A potem oczywiście wykształcić odpowiedni wolumen i robić to tak, by nie niszczyć sobie głosu.
Czyli podczas studiów pokazałeś determinację.
Tak. Bardzo nie lubię, kiedy ludzie mówią mi, że czegoś nie mogę, nie dam rady.
Tak mówili?
Jasne. Byłem bardzo do tyłu w stosunku do innych studentów. Oni byli po szkołach muzycznych, znali nuty, teorię, mieli wykształcony słuch. To wszystko ma ogromne znaczenie.Ja przyszedłem z ulicy. Właściwie mieszkałem na uczelni, żeby dorównać moim kolegom – bardzo fajnym, co też mi pomogło. Ale to był trudny czas, na studia dzienne dostałem się dopiero na magisterkę. Zacząłem jeździć na wokalne konkursy za granicę.Oczywiście na początku niczego nie zdobywałem.
Obawiałeś się, że może za późno zdecydowałeś się na tę ścieżkę i już nigdy nie nadrobisz zaległości?
Pewnie, że tak. Z drugiej strony pokonywanie tych przeszkód dawało mi bardzo dużo satysfakcji. To niesamowite uczucie, gdy śpiewasz trudny utwór, nie wychodzi ci, a po wielu, wielu ćwiczeniach i podejściach w końcu wszystko zaczyna działać, obserwujesz, jak twój głos rośnie. Do tego potrzeba czasu. Musisz to robić przez rok, dwa, trzy, cztery.
Istnieje nawet teoria dziesięciu tysięcy godzin. Jeśli przekroczysz ten próg, stajesz się ekspertem.
Myślę, że wyrobiłem te dziesięć tysięcy. Uwielbiam proces, ćwiczenia. Sam efekt, kiedy staję na scenie i śpiewam, jest super, ale na to składa się wszystko, co po drodze. Siedzenie w studiu, żmudna praca merytoryczna i nauka materiału, jak też nagrania czy robienie klipów. Z konkursami było tak samo. Nie liczyłem, że wygram. Ważne było, że wyznaczały jakąś datę i musiałem się do niej przygotowywać, dociskać. Poza tym stanowiły okazję do podróży, które uwielbiam. Poznawania ludzi, uczenia się języka.
Intensywny czas.
Bardzo. Do tego musiałem pracować. Pracowałem w firmie odzieżowej Turbokolor, dorabiałem jako model, akrobata w reklamach, na eventach.
Jako b-boy?
Jako b-boy. Dorabiałem też jako śpiewak, najczęściej koncertowałem z zespołem Ars Nova.
Na występy przychodziło dużo ludzi?
Czasami dużo, czasami trochę mniej. Ale to nie były żadne spektakularne koncerty z owacjami, rzucaniem kapeluszy…
Teraz twoje koncerty tak wyglądają?
Tak. Nie chcę, żeby wyszło, że się chwalę, ale jest mi ogromnie miło, że od 2017 roku, kiedy skończyłem Juilliard School i zacząłem karierę, właściwie nie zdarzyło mi się nie wyprzedać koncertu.
Czyli ile osób na nie przychodzi?
Czasami sale mają po trzy tysiące, a czasami pełna sala oznacza dwadzieścia osób, różnie bywa.
W jakim wieku jest publiczność?
Bardzo różnym. Na początku myślałem, że to głównie osoby pięćdziesiąt plus. Ale kiedy kilka lat temu koncertowałem z Michałem Bielem we Frankfurcie, odniosłem wrażenie, że przez moją działalność na Instagramie i w social mediach ta publika bardzo się odmłodziła.
fot. Aldona Karczmarczyk / Van Dorsen Artists (@aldona)
Jesteś kolorowym ptakiem na tym rynku muzycznym. Przyciągasz młodych ludzi przez breakdance, Instagram?
Nie jest tak, że tylko ja robię takie rzeczy. W naszej generacji niemal każdy korzysta z tych narzędzi. Oczywiście, nie musisz koniecznie mieć Facebooka, Instagrama i Twittera, żeby robić karierę, ale to bardzo pomaga.
Używanie social mediów pomaga promować muzykę dawną wśród młodego pokolenia?
Jasne, ale pomaga też promować wśród tego starszego. Znam mnóstwo ludzi sześćdziesiąt plus, którzy założyli Instagrama tylko po to, by obserwować, co dzieje się u mnie i innych śpiewaków. Podróże związane z zawodem też się przydają, ponieważ niesamowicie przyciągają odbiorców w takich mediach. Za namową kumpla zacząłem nagrywać relacje w insta stories, takie pocztówki, co momentalnie stało się hitem. Ludzie zaczęli to oglądać, odzywać się do mnie, polecać miejsca. Dzięki social mediom poznałem mnóstwo fantastycznych osób. Pojawiają się też creepy, ale tych od razu blokuję.
A czego od ciebie chcą?
Głównie składają jakieś seksualne propozycje. I to mega dziwne. Przede wszystkim życzenia, żebym pokazał im swoje nagie stopy.
Wszędzie ci stópkarze!
Też nie miałem pojęcia, jak to jest rozpowszechnione! Ale gdy widzę takie wiadomości, od razu blokuję.
Czyli oficjalne stanowisko Jakuba Józefa Orlińskiego to: „Stópkarzom mówimy stanowcze »nie«”.
Tak. Wszystkie inne propozycje seksualne też odrzucam. Nie o to mi w kontakcie przez social media chodzi. Tym, co mnie jara, jest łatwość, z jaką ludzie polecają mi rzeczy, do zobaczenia tam, gdzie akurat się znajduję. Wielokrotnie mi się zdarzyło poznać dzięki temu fantastyczne miejsce i ludzi. Taka jest zresztą historia okładki mojej pierwszej płyty „Anima Sacra”. Kiedy byłem w Nowym Jorku, jakiś koleś napisał do mnie i zaproponował sesję zdjęciową. Zaprosił mnie na Red Hook na krańcu Brooklynu. Dopiero gdy tam dojechałem, trzema liniami metra i autobusem, pomyślałem: „Co ja robię? To jakieś odludzie. A co, jeśli mnie zabije?”. Na szczęście okazało się, że to super człowiek. Ma wielki hangar z escape roomem…
Pojechałeś do obcej osoby na odludzie i wszedłeś do escape roomu?
Tak [śmiech]. Ale od razu wyczułem, że to spoko osoba. Totalny misiek! Szybko się dogadaliśmy, zrobiliśmy sesję zdjęciową, która potem trafiła na okładkę mojej pierwszej płyty.
A co mówią o Polsce ludzie, których poznajesz?
Z rzeczy pozytywnych zazwyczaj każdy mówi, że ma polską babcię, a Polacy, których zna, są mili, pracowici i gościnni.
A te negatywne?
To, co się tutaj dzieje politycznie. Często zwracają uwagę na kwestie ekologiczne; węgiel, palenie śmieciami. Ale przede wszystkim konserwatyzm, który zamyka mózgi i serca na ludzi. To stawia mnie w trudnej sytuacji, bo nie wiem, co im odpowiadać. Tłumaczyć się za osoby, na które nawet nie głosuję?
Wstydzisz się?
Niestety, tak. Z drugiej strony kocham mój Żoliborz, lubię Polskę, czuję się Polakiem. Chciałbym dla nas lepiej, ale niestety mamy tu takiego sąsiada, który robi brzydkie rzeczy.
Odwiedzałeś go jesienią?
Tak, parę razy udało mi się wziąć udział w strajku. Poza tym cały czas wierzę, że nie będziemy się zapadać w tę agresję i nienawiść. Może ten optymizm wynika z tego, że obracam się w otwartym środowisku, które stara się pomóc, wyjść do drugiego człowieka.
Kiedy poczułeś, że w twojej karierze nastąpił moment przełomowy?
Nie ma takiego momentu. Droga była stabilna, pomału do góry. Kawałek po kawałeczku. Nie mogę powiedzieć, że wszystko się zmieniło po tym, jak wygrałem konkurs w Metropolitan Opera. To wyczyn, duży kopniak dla kariery, ale nie mniej ważny był konkurs w Carnegie Hall albo nagranie z Aix-en-Provence, które teraz ma prawie osiem milionów wyświetleń. Tylko żeby takie rzeczy działały, trzeba mieć drogę. Jak to mówią, na szczęście trzeba sobie zapracować.
Jesteś śpiewakiem, który na konkursie występuje w adidasach i szortach, a do tego żartuje sobie na Instagramie. Jak odbiera cię środowisko? Ktoś cię kopiuje? Albo krytykuje, że robisz kabaret?
Nie, nie ma takich głosów. Skupiam się przede wszystkim na tym, żeby wykonanie było na odpowiednim poziomie. Wartość muzyczna jest na tyle wysoka, że się broni.
Masz wytyczony jakiś konkretny cel?
Ze względu na trudny początek i skromne marzenia już teraz osiągnąłem wielokrotnie więcej, niż zakładałem. Nigdy bym nie pomyślał, że ktoś pozwoli mi nagrać płytę, a mam już na koncie trzy albumy solowe, masę kompilacji z zespołami, w których się totalnie zasłuchiwałem. Śpiewałem z The King Singers, L’Arpeggiattą. Moje wielkie marzenie to pełnoprawny debiut w Met, który wydarzy się jesienią. Ale jeżeli z jakichś powodów, na przykład pandemii, zostanie odwołany, nie będę siedział pod kołdrą i płakał.
Co w twoim życiu zmieniła pandemia?
Byłem cały czas w pracy. Przebukowywałem występy, nagrywałem, robiłem koncerty domowe online, dla prywatnych osób z całego świata, organizacji charytatywnych.
A teraz?
Od stycznia byłem non stop w trasie. Wróciłem w połowie sierpnia.
Urwanie głowy. Odpoczywasz czasem?
Czasem tak. Ostatnio spędziłem aż siedem dni na wakacjach. Po raz pierwszy od siedmiu lat.
Przez siedem lat nie miałeś prawdziwego urlopu?
Jeśli mam koncert w Barcelonie, dzwonię do znajomych. Chodzimy po knajpach, robimy imprezę, zwiedzamy. Łączę to.
Jako śpiewak nie musisz się oszczędzać i dbać o zdrowie? Czego nie możesz robić?
Kukurydza mi nie służy.
Mówiliśmy o imprezach.
Nie piję gazowanych napojów.
A alkohol?
Mogę pić, ale trzeba znać siebie i swój organizm. W moim przypadku wino absolutnie odpada, ponieważ szkodzi mi na głos. Już prędzej mogę pić wódkę całą noc.
Co myślisz o haśle: „Kiedyś to było! Kiedyś była piękna muzyka, a teraz łupanka, fuj! Czego ci młodzi ludzie słuchają!”?
To smutne, jeśli ktoś tak myśli. Sam zresztą słucham dużo hip-hopu, house’u, funku, ambientów.
Chodzisz do klubów?
Gdy byłem w Lipsku na projekcie z baletem, przynajmniej raz w tygodniu chodziliśmy na techno do klubów, gdzie imprezy trwają do dziesiątej rano. Tak, chodzę i lubię. Nie można się blokować na inną muzykę. To zresztą mówię młodym ludziom: „Daj sobie szansę otworzyć się na nowe doznania”. To nie tak, że tylko młodych nakłaniam do słuchania muzyki klasycznej. Tych starszych proszę o odpalenie sobie hip-hopu.
Czym jest dla ciebie muzyka?
Wszystkim. Nie wyobrażam sobie bez niej życia. Dla mnie nawet cisza jest muzyką. Słysząc jakiś utwór, przenoszę się w inną galaktykę, otwiera mi to nowe receptory w mózgu. Muzyka jest jak narkotyki. Nie potrafię tego opisać. O tym opowiada moja płyta „Anima Sacra”. O spirytualnej podróży, duszy, o tym, co nieuchwytne.
Materiał pochodzi z numeru K MAG 106 Cabaret, tekst: Dominika Sitnicka.
Jakub Józef Orliński – kontratenor, stał się jednym z najważniejszych głosów na scenie międzynarodowej. Za swój pierwszy album „Anima Sacra” zdobył prestiżową nagrodę Opus Klassik w kategorii solowych wykonań na płycie, zaś drugi, „Facce d’amore” został Albumem Roku w konkursie International Opera Awards 2021. Jesienią ma nastąpić debiut Jakuba w nowojorskiej MET, będzie można go też zobaczyć na scenach w Europie, między innymi w Hamburgu, Mediolanie, Madrycie i wielu innych.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement