„Licorice Pizza” uwodzi już od pierwszej, długiej, kręconej za pomocą jednego ujęcia sceny – sceny podrywu. Pewny siebie Gary Valentine (Cooper Hoffman, syn zmarłego kilka lat temu wybitnego aktora Philipa Seymoura Hoffmana) próbuje umówić się ze starszą od siebie o kilka lat Alaną Kane (Alana Haim). Gęba mu się nie zamyka, jest zabawny, uroczy i nie daje się spławić równie – choć w inny sposób – uroczej Alanie. Trochę takich scen już w kinie widzieliśmy, ale dotąd chyba żadnej, w której podrywacz miałby piętnaście lat. To wymarzone wejście w film. Po pierwsze, mamy do czynienia ze zwyczajnie przefajną sceną. Po drugie, bez pudła mówi nam ona, że „Licorice Pizza” będzie filmem, który korzysta z hollywoodzkich klisz, ale w zupełnie niewymuszony, charakterystyczny dla kina niezależnego sposób wywraca je na drugą stronę – inną niż mogliśmy się tego spodziewać. I tak jest przez cały seans.
Fabuła? Wyjątkowo obrotny piętnastolatek Gary Valentine, który powoli wyrasta z bycia dziecięcym aktorem i zaczyna karierę biznesmena, z całych sił stara się zdobyć kilka lat od siebie starszą dziewczynę. Ta z kolei ma dwadzieścia parę lat i żyje w zawieszeniu, nie bardzo wiedząc, co zamierza zrobić ze swoim dorosłym życiem. Para szybko się zaprzyjaźnia, ale o więcej jest trudno – w końcu ona jest pełnoletnia, a on nie. Gary ma pryszcze i dobrych kilka kilogramów nadwagi, co na pewno z łatwością przykryłaby jego błyskotliwość i urok, ale nie w sytuacji, kiedy jest jeszcze nastolatkiem... Chłopak nie spieszy się jednak, wraz z Alaną rozpoczyna i kończy kolejne przedsięwzięcia i cierpliwie czeka, aż uda mi się ją zdobyć.

Proste? Może i tak, gdyby nie fakt, że po drodze widz napotyka m.in. plejadę bardzo ciekawych postaci, wśród których są choćby obdarzeni niebotycznym ego hollywoodzcy aktorzy (świetni Sean Penn i Bradley Cooper), lokalny, młody polityk, który ukrywa, że jest gejem (Benny Safdie), grany przez Toma Waitsa producent filmowy i oczywiście cała gama aktorów dziecięcych, zaś fabularnie zahaczamy m.in. o świat dziecięcego aktorstwa, kryzys paliwowy lat siedemdziesiątych, sprzedaż łóżek wodnych czy zmiany w prawie dotyczące legalności flipperów w Stanach Zjednoczonych.
W konsekwencji „Licorice Pizza” z jednej strony jest filmem nawiązującym do kina familijnego z lat siedemdziesiątych, a z drugiej – wydaje się historią całkowicie żywą, prawdziwą, nie niosącą za sobą żadnego „przesłania” czy „sygnału”, a po prostu będącą świetną, oryginalną historią pełną mięsistych i raczej niespotykanych w kinie bohaterów.
Najnowszy film Paula Thomasa Andersona rezygnuje z wysokich tonów kojarzących nam się z takimi jego dziełami jak „Nić widmo” czy „Aż poleje się krew”. Tym razem kręci film, któremu bliżej jest do „Wady ukrytej” i „Boogie Nights” – luźniejszy, choć nie niepoważny. Mistrzowsko ukazujący dojrzewanie w Kalifornii lat siedemdziesiątych, ale nie afiszujący się z tym, jako swoim głównym celem. Zarówno historyczny, jak i familijny, a zarazem rezygnujący z niepotrzebnej sztuczności. Pełen życia i wywołujący uśmiech na twarzy.
Gdybym musiał wymienić największą zaletę „Licorice Pizza”, postawiłbym na mistrzowski scenariusz i reżyserską maestrię Andersona. Najwyższe uznanie należy się jednak nie tylko mistrzowi ceremonii, ale także aktorom. Debiut fenomenalnego Coopera Hoffmana każe przypuszczać, że na horyzoncie właśnie narodziła się gwiazda – i, co więcej, gwiazda z zupełnie innego rejestru niż choćby Timothee Chalamet czy Zendaya (ale wcale nie mniejszego formatu). Alana Haim wcale mu nie ustępuje i jestem ciekaw, czy to początek jej aktorskiej drogi czy raczej wyjątkowo efektowny przystanej w karierze muzycznej. Wśród postaci drugoplanowych, może z wyjątkiem niektórych dzieci, również trudno o fałszywe nuty – nawet mimo tego, że odgrywane postaci bywają aż nazbyt wyraźne.

Zresztą nic nie stoi na przeszkodzie, żeby „Licorice Pizza” analizować z wielu, bardzo różnych perspektyw, czego nawet nie zacząłem w tej recenzji robić – to obraz nie tylko świetny, ale i bardzo pojemny. Zdaje się jednak, że równie uprawnionym podejściem do jego odbioru jest po prostu obejrzenie go i czerpanie frajdy z seansu. Bo, co by nie mówić, to po prostu ujmująca i słodka, ale ani przez chwilę nie przesłodzona historia.