To nawiązujące do klasyki psychodelizmu uniwersum zasiedla cały panteon różnych stworów, rozkładająca się materia i inne, jeszcze mniej dookreślone byty. Rachwalik nie stroni też od fotograficznych autoportretów, na których personifikuje jurnego, groźnego, wiejskiego nad-człowieka o wyrzeźbionym torsie i twarzy zasłoniętej kominiarką. W jego pracach pierwsze skrzypce grają pogańskie dionizje, rustykalna sielanka i sala od pingponga. To prawdziwa chłopomania XXI wieku – a wy co, nadal w wielkim mieście szukacie najlepszej aplikacji by uleczyć swój dekadencki lęk przed innymi ludźmi?
Precyzja twoich prac porównywalna do grafiki komputerowej. Ba, na pierwszy rzut oka właściwie łatwo jest z góry założyć, że pracujesz na komputerze – choć podobno świata cyfrowego używasz tylko po to, by manifestować samego siebie i swoje prace szerszej publiczności. Dlaczego?
Marek Rachwalik: Jerzy Kosałka, juror Bielskiej Jesieni 2017, początkowo również się na to nabrał – myślał, że moje prace są tworzone na komputerze. Podczas oprowadzania wytłumaczyłem mu jednak, że nie jest to prawda. W programach komputerowych pracuję tylko podczas obróbki zdjęć. Bardziej zaawansowana zabawa jest dla mnie zbyt mało stymulująca i nudnawa. Mam za to sentyment do kilku gier komputerowych, by wymienić tylko: Medal of Honor, Colina, Carmageddon TDR 2000 czy pierwsze GTA – choć dziś właściwie nie gram wcale.
Myślę, że moja precyzja bierze się z lektur, na których się wychowałem, ilustrowanych pracami Grottgera, Bilibina, Zdenka Buriana, Moebiusa; z albumów przyrodniczych i komiksach o Lobo, gdzie przedstawiany świat był tak bogaty w detale. Budowano w nich prawdziwą aurę i głębię, czuło się mrok, atmosferę grozy. Czegoś takiego nigdy nie odnalazłem w pracach ekspresyjnych.
Zawsze chciałem, żeby obraz miał jak najwięcej przestrzeni. Wyrażenie 3D w 2D wydawało mi się największą sztuką dla malarza. Natomiast media społecznościowe uważam za wspaniały kanał do prezentacji i promowania.
Skąd przychodzą do ciebie stwory zasiedlające twoje prace: żaby i flamingi z opon, demony i „metalowe paszczaki”? Skąd czerpiesz inspiracje?
Obecnie świat przyogrodowych betonowych grzybów i zwierzątek z opon – dzięki m.in. Oldze Drendzie oraz jej Wyrobom – zyskuje na popularności. Warto przy tym dodać, że malarstwo to dziś najbardziej zdziadziałe medium – ale zarazem najtrudniejsze, bo wszystko już było maglowane na tysiąc sposobów. Zmaganie się z wyrobami na płótnie jest dla mnie sporym technicznym wyzwaniem i to mnie jakoś nakręca.
Na początku świat rzeźb z opon i metalu wydał mi się czymś zepchniętym na margines. Ta polska innowacyjność jest mi bliska, a przy tym zazwyczaj pomijana w świecie sztuk wizualnych, szczególnie w malarstwie. A też i znajomość muzyki ekstremalnej wśród polskich kuratorek i kuratorów zazwyczaj kończy się na Nirvanie. Dla inteligenckich kujonów z dobrych, mieszczańskich domów te sfery są obiektem śmieszkowania, wstydzą się ich – trochę jak disco polo. A ja lubię disco polo i czy chcę, czy nie, to sporo kawałków znam, jak pobożny człek pacierz. Z dawnych lat zapamiętałem piosenkę zasłyszaną z kasety lub na Disco Relaksie, zespół nazywał się Okey a tytułem utworu był „Autostop” i jak można się domyślić, linia melodyczna była zerżnięta ze znanego wszystkim utworu Kariny Stanek, ale słowa były inne:
„autostop, autostop, nie zabieram jeśli chłop” – słyszę to i zastanawiam się, czy przypadkiem nie padłem ofiarą prowokacji, blagi wykreowanej przez umysł prawdziwie wybitny – trochę podobnie jest z wyrobami.
Dziś z perspektywy czasu nostalgicznie dostrzegamy więcej plusów niż minusów disco polo. Może to prostolinijne poszukiwanie szczęścia jest największą wartością, którą powinniśmy pielęgnować w sztuce? Może w hasełku: „tera mnie to wali, bo jestem na fali” Weekendu, jest tyle samo punka ile w Fali, utworze Siekiery? Poza tym chyba nikt mi nie powie, że „Wolność” Boysów jest złym utworem.
Wracając do postaci, część z nich inspirowana jest światem okładek płyt metalowych. Kryją się za nimi różne historie: często zestawiam figurę groźnego, niedostępnego kolczatka z nieporadnym i ospałym kulfonem na żabich łapach. Kolczatek rozłupuje toporem głowę kulfona – jak to w przyrodzie, większy zjada mniejszego. Przypakowany kozo-szczur na moim ostatnim obrazie z logiem Ratlord, nawiązuje do historyjki z koszulką Bathory, (która pod taką nazwą została wystawiona na eBayu), a jego poza łucznika – do okładki debiutu Blasphemy. Można w tym oczywiście doszukać się też mitologicznych metafor. Już Seweryn Wisłocki, badacz twórczości Teofila Ociepki, przywódcy Grupy Janowskiej, pisał, że na Śląsku wierzono powszechnie w istnienie takich stworów jak koboldy, utopce, chimery, zaczarowane żaby, wilkołaki, skarbnik, topielice, zielone duchy leśne i inne fantastyczne byty…
Wspominasz o Teofilu Ociepce. Wielu krytyków stawia twoją twórczość w perspektywie działań śląskich twórców z drugiej połowy XX wieku, np. właśnie grupy Oneiron. Jak odnosisz się do takich porównań?
Cenię sobie dokonania tych twórców, Urbanowicz zawsze należał do moich ulubionych malarzy, chociaż nie zgłębiam zbytnio tematów ezoteryki, okultyzmu czy szamanizmu. Podobne odczucia mam wobec Grupy Janowskiej. Więc jeśli ktoś dostrzega w moich działaniach pewnego rodzaju kontynuację – to super.
W muzyce i sztuce śląska jest wspólny psychodeliczny mianownik, zaczynając od hip hopu, po zespoły takie, jak Kat, czy Furia. Jak się ostatnio okazało, metal ma z nią więcej wspólnego, niż na początku przypuszczałem – Furia nagrała niedawno album w katowickiej pracowni Andrzeja Urbanowicza. To wyjątkowe wydarzenie, a cieszy tym bardziej, bo ostatnio wreszcie sam ją odwiedziłem i jest absolutnie magiczna. Dziwne, że przez lata studiów i pobytu w Katowicach mi się to nie udało. Nie jest to jednak ich jedyny hołd dla dziedzictwa śląskiej psychodelii. Nihil już 3 lata wcześniej wydał z zespołem minialbum o nazwie Guido, nagrany 320 metrów pod ziemią, w kopalni o tej samej nazwie. Jego druga część, symbolizująca zjazd na dół, zawiera utwory: Hahary, Łączka i Lew Albinos, a wokalista nawiązał w nich do rysunku i obrazów Teofila Ociepki.
Marek Rachwalik, Projekt rzeźby lidera formacji Bestial War Black metalowej pod kościołem w Kłomnicach (cz. 1), olej na płótnie, 80x60cm, 2019
Garściami czerpiesz z relacji, jaka łączy cię z miejscem, z którego pochodzisz. W czym zdrowa polska wieś jest lepsza od zatęchłego miasta?
Gdy skoncentrowałem się na miejscu, w którym żyję i fascynacjach, które towarzyszyły mi od dawna, moja twórczość stała się bardziej wyrazista, skondensowana i treściwa. Myślę, że zarówno wieś, jak i miasto wspaniale nadają się do życia, nie chciałbym któregoś z nich przewartościować. Uwielbiam spokój wsi, ale także długie, samotne spacery po mieście ze słuchawkami na uszach – oczywiście nocą, jak przystało na prawdziwego kuca.
Jednak to, że to na wsi się urodziłem i wychowałem – w swego rodzaju większej swobodzie przestrzennej – powoduje, że po dłuższym czasie w mieście cierpię. Kiedy osiadłem na wsi po studiach, byłem trochę przerażony, dopiero media społecznościowe przybliżyły mnie do cywilizacji. Dziś mogę być blisko przyjaciół z miast, a jednocześnie żyć na uboczu, gdzie mam ciszę i możliwość skupienia się. Tu rzeczywistość nie jest tak intensywna jak w Patointeligencji Maty. Brak rozpraszających bodźców jest ważny: na wystawy jeżdżę wybiórczo, zresztą coraz mniej inspiruje mnie światek sztuki, a w knajpach dostaję szału po minucie, bo nie piję alkoholu i nie wiem co ze sobą zrobić.
Ogromnym plusem prowincji jest brak smogu i czas spędzany tutaj latem – nagrzany miejski beton wypala mózg, a tu po chwili jazdy rowerem wskakuję do rzeczki, robię ognisko, lub idę do lasu, w którym nie spotkam nikoguteńko. Oczywiście smutne jest to, że sporo znajomych musi wyjeżdżać do pracy, bo niestety – poza miastem, w tym kraju nadal walczy się na dzidy o „pojdkę” chleba.
Skąd bierze się twoja radość życia i jak utrzymujesz tak imponującą tężyznę fizyczną?
Wydaje mi się, że ta radość jest falowa – mam swoje wahania nastrojów, jak każdy. Z drugiej strony sporą część życia przeżyłem smucąc się, więc może nastał czas, by to odkręcić. Największe źródło mojej radochy stanowi twórczość, w następnej kolejności są: sport, muzyka i takie takie. Dla mnie dbanie o formę jest ważne, bo daje mi to dobre samopoczucie.
Strasznie boję się przemijania, starości, chorób, zniedołężnienia, oraz tego, że kiedyś nie będę miał zębów. I chociaż wiem, że kostucha prędzej czy później mnie dopadnie – w sposób zapewne gorszy niż mógłbym przewidywać w najgorszych koszmarach – to staram się ją trochę odgonić.
A co do tężyzny, reprezentuję raczej wagę półśrednią, wzrostem i kilogramami bliżej mi do Floyda Mayweathera niż Pudziana. Ale nigdy też nie zabiegałem o to, aby zwiększać masę mięśniową, ponieważ sportem mojego życia jest tenis stołowy – a tu jak wiemy zawsze ważniejsza była zwinność niż siła. Jestem też maniakiem skakanki i biegania, regularnie od 10 lat, co trzeci dzień robię dyszkę z interwałami, niezależnie od warunków pogodowych. Muszę jakoś poskromić energię, bo wiejska krew nakazuje mi wszystkie problemy rozwiązywać przemocą. Wystarczy mi tylko iskierka, by zrobić młyn jak pod remizą w Kucharach.
Jedziesz na bezludną wyspę i możesz zabrać ze sobą tylko 5 ulubionych płyt (i odtwarzacz). Co wybierasz?
To najtrudniejsze pytanie ze wszystkich jakie otrzymałem w życiu. Nie będę się tu popisywał, jaki to żem wszechstronny meloman, więc zbiorę albumy, które już wrosły w mój kręgosłup od lat, dają wysokooktanowego kopa, a przy tym najlepiej się przy nich bawię:
Kat / 666. Album-biblia. Początki podziemnego black metalu w Polsce i wielki cierń w dupie komunistycznego ustroju. Ogólnie uważam, że Kat jest najlepszym zespołem metalowym świata, ze swoją odwagą, dzikością, niebezpiecznym słowiańskim klimatem i życiorysem Romana, który dziś jest bohaterem. Gdyby kolega nie pomylił kasety na rynku w Kłomnicach z albumem dyskotekowego zespołu 666, to pewnie nie trafiłaby w moje łapy tak szybko.
Deus Mortem / Emanations of the Black Light. Polski De Mysteriis Dom Sathanas na miarę XXI wieku. Z tym, że zagrany precyzyjniej, szybciej, ciężej, ale tak samo pięknie skomponowany.
Inquisition / Bloodshed Across the Empyrean Altar Beyond the Celestial Zenith. Kawałki, które Dagon tka na gitarze, są jak wspinaczka po gotyckiej katedrze: za każdym razem odkrywam nowy zaułek, załamanie, gzymsik. Dziedzictwo całego black metalu zawarte w jednym dziele. Zagmatwanie nie jest tu jednak celem, a całość wciąga jak czarna dziura, będąca portalem do lepszego świata. Absolutni królowie black metalu!
Sepultura / Arise. Pierwsza prawdziwa miłość i arcydzieło brazylijskiego brutalnego thrash/death metalu, które z pewnością pomogłoby przetrwać w dzikiej dżungli tropikalnej wyspy (no bo tak sama wyspa, bez dżungli, to nudno).
Fokus / Alfa i Omega. Najlepszy polski album hiphopowy, od naporu twardzielstwa bicki same rosną.
Jednak w razie, gdyby w wytwórniach wyczerpały się nakłady płyt – bo nie wszystkie posiadam – przygotowałem też listę zastępczą:
Metallica / And Justice For All. To była moja pierwsza kupiona, nieprzegrywana kaseta. Ojciec pomagał mi jej szukać w regałach Media Markt-u. Później, kiedy już sobie jej słuchałem w pokoju, wszedł i zapytał „czy TO TA?” – i nie był pocieszony odpowiedzią twierdzącą, bo wtedy nie wiedział, że gromadzę kasety z metalem. A kto jeszcze raz powie, że Lars nie umie bębnić, to zagram mu ma głowie wejście do Dyers Eve. Swoją drogą, płaczę przy tym kawałku jak bóbr.
Yattering / Genocide. Ultra-technika, ultra-brutalność i przebojowość zarazem, perkusista-geniusz, szkolony przez Tomasza Łosowskiego. Moja najbardziej nieodżałowana kapelka.
Infernal War / Terrorfront. Jak pisano w ostatnim numerze Noise Magazine: „Terrorfront to black metal z kastetem i gazrurką w wydzieranej łapie, precyzyjnie zagrany i wyciągnięty produkcyjnie, ale dyszący z wkurwienia”. Czyli coś dla każdego fana mocnego, rockowego grania z pazurem. Przy Terrorfront toczę walkę wręcz ze stadem wściekłych turów i wygrywam.
Satyricon / Dark Medieval Times. Pierwsza kaseta z prawdziwym black metalem, jaka wpadła mi w ręce. Ciemność, zapach sosen, niebezpieczeństwo, zimowy las i paluszki wygięte ku niebu. Kiedy słucham tego albumu dziś, nadal czuję prawdziwy strach.
Running Wild / Masquerade. Nigdy nie byłem maniakiem heavy metalu, Black Sabbath słucham wybiórczo, zespołu Manowar podobnie i nie przepadam za ich balladkami, a od Judas Priest czy Iron Maiden zawsze odrzucał mnie falujący wokal. Lecz jest jedna załoga, od której kupuję każdy album w ciemno – zakładam wtedy katanę, wsiadam na harleya i ruszam z piskiem w kierunku zachodzącego słońca – to Running Wild! Gdybym posiadał odpowiednie umiejętności, założył bym ich tribute band i koncertował po całym świecie.
Co myślisz o rozkwicie popularności metalu na scenie muzyki eksperymentalnej? Cieszy cię to? A może irytuje? Wiadomo, że wszystko można zrobić z klasą albo bez, ale jak ogólnie oceniasz wysiłki twórców – poczynając od adaptacji czcionek, na „bedroomowych” projektach metalowych kończąc – które mają na celu nawiązanie do twojej ulubionej sceny muzycznej?
Bardzo mnie to cieszy. Im większe zainteresowanie, tym lepiej; im większe zacieranie granic, tym większa różnorodność w muzyce. A czasy dla niej są najlepsze i powstaje jej mnóstwo we wszelkich rodzajach. Tego nawet nie da się ogarnąć. W sferze wizualnej również następuje coraz większe pomieszanie. Przykładem może być genialny zespół Gruzja, który tworzy ultra-nienawistny black metal przeplatany zimną falą, z szyderczo-meliniarskim przekazem, a ich wokalista prezentuje się na scenie jak radca prawny. Dziś nie da się przesłuchać niektórych pozycji tak wnikliwie jak dawniej, gdy z trudem zdobywało się upragnioną kasetę – trzeba być bardziej skoncentrowanym – ale też nie lubię gadania, że „kiedyś to było", to chyba pierwsza oznaka demencji umysłowej.
Jeśli ktoś myśli, że metal stanie się mainstreamem, jest w błędzie. Myślę, że najcięższy metal nigdy nie ulegnie masowej popularności, zawsze będzie podziemną rebelią, choćby miała nadejść jego setna fala. Może nie ma już mordów na tym tle, podpaleń kościołów i nikt jak Varg nie naparza w Mcdonalda ze strzelby, ale rdzeń tej muzyki pozostanie zarezerwowany dla prawdziwych wojowników. Owszem, jego poboczne, przystępniejsze odmiany będą się komercjalizować, lecz fundament zostanie nietknięty, a maniaków będzie przybywać. I dobrze, bo powstanie jeszcze sporo fajnej muzy.
A co masz teraz w planach?
Łapię oddech po wystawie Under The Sign Of the Black Marek w galerii Dobro w Olsztynie, która była chyba najbardziej stresująca ze wszystkich dotychczasowych. Po raz pierwszy a mój wernisaż zawitali i ludzie zainteresowani sztuką, i fani muzyki metalowej. Brüdny Skürwiel zagrał i totalnie pozamiatał, a ja nie zostałem ani potraktowany jak pozerski laluś, ani oskalpowany.
Dotąd namalowałem kilka obrazów z motywem kozła, który często był teriantropijnie przedstawiany w metalu. Teraz będę kontynuował pracę nad obrazami przedstawiającymi machiny, ale nie tylko. Ostatnio częściej zasiadam do rysowania, wiec w przerwach będę również dziubdział sobie cienkopisem. Na wystawę w Olsztynie zrobiłem również wiejską odpowiedź nasztukę Yayoi Kusamy– czyli swoją pierwszą muchomorową rzeźbę kozła z gumiaków. Kto wie, czy nie pociągnę tego tematu dalej. W planach będzie również wystawa zdjęć samych zapowiedzi, których nie prezentowałem dotąd osobno. Pozaartystycznie, chcę w tym roku rozpocząć morsowanie.