Advertisement

„An immigrant’s love of Berlin”. Julia Bosski rozmawia z Jonnym Tiernanem o berlińskiej scenie kulturowej

19-12-2020
„An immigrant’s love of Berlin”. Julia Bosski rozmawia z Jonnym Tiernanem o berlińskiej scenie kulturowej

Przeczytaj takze

Jonny Tiernan jest założycielem i redaktorem naczelnym „LOLA Magazine”. Po raz pierwszy wpadliśmy na siebie w 2015 roku na urodzinach wspólnego znajomego, dziennikarza magazynu „Exberliner”, w legendarnym barze 8mm na Prenzlauer Bergu. Oboje zapałaliśmy do siebie sympatią, przemilczając fakt, że każde z nas się z kimś spotyka. Wymieniliśmy się kontaktami, umówiliśmy na kawę. Dopiero wtedy puściliśmy parę o tym, że Jonny ma dziewczynę, a ja „skomplikowany” romans. Uśmialiśmy się. Pod koniec spotkania pies Jonnego, urocza labradorka Lola, dostała rozwolnienia i zapaskudziła ulicę. Wtedy Jonny strasznie się zawstydził, przekonany, że już nigdy się do niego nie odezwę. Gdy mi to opowiedział, zgodnie z prawdą zapewniłam, że w ogóle mnie to nie obrzydziło. Zaprzyjaźniliśmy się. Jonny stał się jedną z bliższych mi osób, kiedy mieszkałam w Berlinie. To dzięki niemu w 2016 roku prestiżowy magazyn „Freunde von Freunden” opublikował spory artykuł o mnie, co popchnęło do przodu moją berlińską karierę i Obiady Czwartkowe (Polish Thursday Dinners), które tam organizowałam. Uwielbiam Jonnego za jego wrażliwość, bezinteresowność, szczerość i poczucie misji, by wspierać kulturę oraz ludzi, którzy ją tworzą.
JB: Jonny, opowiedz trochę o sobie. Skąd jesteś, czym się zajmujesz?
JT [z mocnym irlandzkim akcentem]: Zanim przyjechałem do Berlina, mieszkałem w Belfaście, skąd pochodzę. Przyjechałem do Berlina w wieku trzydziestu czterech lat, teraz mam czterdzieści jeden. W Irlandii moje życie było ułożone i bardzo wygodne. Nie chcę wyjść na aroganta, ale naprawdę odniosłem tam sukces. Miałem wymarzoną pracę w branży muzycznej i szeroko pojętej kulturze. Byłem głównym menedżerem Oh yeah!, organizacji mieszczącej się w trzypoziomowym budynku, w którym znajdują się sale do prób dla muzyków, biura dla osób z branży muzycznej, przestrzeń eventowa, galeria sztuki, w której wystawiano historię irlandzkiej muzyki. Zawiadywałem tym wszystkim. Byłem też DJ-em rezydentem w najbardziej znanym klubie w Belfaście. Przez jedenaście lat prowadziłem autorskie imprezy. To była najdłuższa rezydencja DJ-ska w tym klubie i prawdopodobnie najpopularniejsza impreza w całej Irlandii. Później DJ-owałem w klubie Lavery’s, gdzie co tydzień grałem muzykę dla dwóch tysięcy osób. DJ-owałem cztery razy w tygodniu i zajmowałem się promocją imprez, pracując przy tym na pełny etat. Prowadziłem także własny magazyn „Alternative Ulster”. Zacząłem go wydawać, gdy miałem dwadzieścia trzy lata. W pierwszym roku działalności zdobyliśmy Northern Ireland Magazine Award. Dzięki temu stałem się postacią niejako kultową, przeprowadzałem wywiady, pisałem o najbardziej znanych muzykach w Wielkiej Brytanii. To były niesamowite czasy. Byłem również współtwórcą ceremonii nagród za najlepsze dokonania muzyczne w Irlandii.
W końcu jednak nadszedł moment, gdy przestałem widzieć sens w tym, co robię. Nie wiedziałem, dokąd to wszystko zmierza. Jedynym, czym mógłbym się zająć, gdybym przestał pracować w Oh Yeah!, byłaby polityka, ale nie uważam siebie za osobę adekwatną do zajmowania się polityką w Irlandii. W 2012 roku zacząłem regularnie jeździć do Berlina, gdzie mieszkali moi znajomi i ówczesna dziewczyna. Na początku niezbyt mi się podobało. Po rozstaniu z dziewczyną wciąż jednak przyjeżdżałem do Berlina, ponieważ przeniósł się tutaj mój przyjaciel. Zacząłem spędzać więcej czasu ze znajomymi, miasto coraz bardziej mi się podobało. Kilka razy przyjechałem też do pracy. W końcu pomyślałem: „A może przeprowadzę się do Berlina?”. I tak to się zaczęło. Wynająłem mieszkanie, zapisałem się do szkoły językowej, regularnie uczyłem się niemieckiego. Wtedy jednak nie zdawałem sobie sprawy, ile czasu pochłonie budowanie życia i kariery na nowo. W Berlinie nikogo nie obchodzi twoja przeszłość, twoje imię, ani to, co osiągnąłeś, zanim tu przyjechałeś. Musiałem zacząć od zera – zarówno karierę, jak i nawiązywanie wszelkich relacji, od kumpelskich po partnerskie. Taka przeprowadzka to też zmiana wielu przyzwyczajeń.
fot. Mario Heller
JB: Jak wyglądało twoje berlińskie życie na początku?
JT: Po przeprowadzce w 2014 roku pierwsze osiem miesięcy poświęciłem na naukę niemieckiego. Co dwa tygodnie latałem do Belfastu, żeby grać na imprezach. Miałem odłożone trochę pieniędzy, ale wiedziałem, że powinienem zacząć szukać pracy. Znajomy przedstawił mnie w redakcji „Freunde von Freunden”. Przez dwa tygodnie pracowałem za darmo jako stażysta, ale menedżer zespołu zauważył, że posiadam wszystkie umiejętności, których oczekują od członka zespołu. Zaproponowano mi freelance, pracowałem tam przez osiem miesięcy, a odszedłem jako menedżer zespołu. To odejście złożyło się w czasie z zakończeniem mojego półtorarocznego związku. Wtedy znowu zacząłem się zastanawiać, co dalej.
JB: I wpadłeś na pomysł, żeby założyć własny magazyn.
JT: Z moim przyjacielem Stewartem, który pracował w „Exberlinerze”, nieraz rozmawialiśmy o tym, że brakuje magazynu, który prezentowałby naprawdę istotne treści, że nie ma jakościowego i darmowego (!) magazynu po angielsku w Berlinie. Pałam wielką namiętnością i miłością do kultury, jestem mocno związany z berlińską sceną kulturową. Najpierw myślałem o założeniu bloga. Mam tak, że gdy coś kocham, chcę, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli, chcę dzielić się i nagłaśniać wspaniałe rzeczy, które odkrywam. Blog miał się nazywać „An immigrant’s love to Berlin”. To fraza pochodząca od Davida Carsona, dziennikarza „New York Times” wywodzącego się z ubogiej rodziny, samotnego ojca z problemami z narkotykami. W końcu zaczął pracować dla NYT, co było raczej niespotykane, bo większość dziennikarzy NYT jest „wrodzona”, pochodzą z tego światka. David pochodził z zupełnie innego środowiska. Pracując tam, rozwijał „An immigrant’s love of New York Times”. Tak samo czułem się wobec Berlina. Nie pochodzę stąd, ale naprawdę pokochałem to miasto, identyfikuję się z nim. Fakt, że w miejscu, z którego pochodzę, nie ma ani jednej wegetariańskiej knajpy, a w Berlinie można zjeść nawet na wegańskiego kebaba, jest rewelacyjny.
JB: Wegański kebab? Gdzie?
JT: Na Boxhagener Strasse (Friedrichshain). Z wielkiego kawałka sztucznego mięsa dostajesz idealnie pociachanego wegańskiego kebaba. Zresztą jest tu też sporo fine diningowych knajp wegańskich, jak Cookies and Cream, które uwielbiam. To coś, co wcześniej dla mnie nie istniało. Tak samo jak pełna tolerancja dla psów. W Berlinie wszędzie zostanę wpuszczony z psem. W Irlandii – właściwie nigdzie. Scena muzyczna w Berlinie także jest niesamowita. Dostępny jest tutaj każdy gatunek, jaki sobie wymyślisz: experimental, electro, jazz, classical, indie. Jest totalnie różnorodna sztuka, poezja, stand upy. Chciałem o tym wszystkim pisać i promować to, co tworzy się w Berlinie.
JB: I wtedy zamiast bloga założyłeś magazyn…
JT: Biłem się z myślami. Wiedziałem, ile pracy, zaangażowania i środków pochłonie stworzenie magazynu. Najpierw wizualizowałem sobie to wszystko w postaci bloga, ale w końcu postanowiłem, że muszę tego bloga urealnić i założyć papierowy magazyn. Znajoma podsunęła mi pomysł, żeby nazwać go „LOLA”, po moim ukochanym psie. Gdy już miałem nazwę, od razu wiedziałem, jakie chcę logo. Zależało mi, żeby magazyn był ponadczasowy, a jednocześnie klasyczny. Żeby dokumentował życie w Berlinie. Mocno inspirowałem się magazynem „Life”, dlatego jeśli spojrzysz na „Lolę”, zauważysz sporo podobieństw. Wypuściliśmy magazyn w dziesiąte urodziny Loli, mojego psa.
JB: Byłam na tej premierze. „LOLA” nadal wychodzi regularnie, co kwartał?
JT: Nie. Z powodu pandemii nie wydaliśmy w tym roku żadnego numeru.
JB: To przykre… „Lola” jest dostępna za darmo. Dlaczego twoim celem zawsze było wydawanie bezpłatnego magazynu?
JT: Uwielbiam ideę darmowych produktów premium. Tego, że dostęp do kultury jest darmowy, a kultura może być wszędzie. Większość magazynów i tak przede wszystkim zarabia poprzez sprzedaż reklam, a nie ze sprzedaży magazynu. Mój irlandzki magazyn (AU) był płatny, ale już przez ostatnie dwa lata wydawaliśmy go bezpłatnie. Przychody ze sprzedaży reklam były takie same.
JB: Jak zarabia „LOLA”?
JT: Tradycyjnie – ze sprzedaży reklam. Niestety, wiele drukowanych magazynów przestało istnieć w tym roku…
JB: Kiedy ukazał się ostatni numer „LOLI”?
JT: Rok temu, w listopadzie. Ostatni numer wyszedł w moje czterdzieste urodziny. Następny przygotowujemy na początek 2021 roku.
JB: Nadal produkujecie nowe treści online?
JT: Tak, ale jesteśmy bardziej pochłonięci produkcją większych materiałów do magazynu drukowanego.
JB: Kim są osoby, które pracują w „LOLI”?
JT: Mamy stały, pięcioosobowy zespół w redakcji oraz niezależnych fotografów i dziennikarzy, z którymi regularnie współpracujemy.
JB: Pamiętam, jak przechodziłeś „berliński kryzys”. Ja po ośmiu latach i wielu kryzysach opuściłam Berlin, ale tobie chyba udało się wyjść z berlińskiej depresji, mocno trzymasz się tutejszego gruntu.
JT: Myślę, że trudno utrzymać stałość w uczuciach do tego miasta. Największym problemem w Berlinie jest zarabianie pieniędzy adekwatnych do umiejętności i doświadczenia. Mógłbym mieć tutaj stałą, etatową pracę, ale nie czułbym się komfortowo na posadce, która uniemożliwia mi spełnianie swoich kreatywnych pragnień. Dużo lepiej czuję się jako hustler, a najlepiej prowadząc własne biznesy. Berlin bywa bardzo trudnym miejscem do prowadzenia biznesu związanego z kulturą.
JB: Paradoksalnie, bo przecież to miasto jest uznawane za utopię, raj dla artystów. Jak zmieniło się twoje postrzeganie Berlina od czasu, kiedy się tutaj przeprowadziłeś?
JT: Wiesz co, nigdy nie miałem jakiejś wyidealizowanej wizji Berlina. Z czasem przyzwyczaiłem się do rzeczy, które na początku były inne od tego, co znałem, „dziwne”. Teraz czuję się po prostu bardzo dobrze w tym mieście.
JB: „LOLA” pełni funkcję wyłącznie magazynu?
JT: Zaczynamy z nowy modelem subskrypcji. Nazywa się Culture Club – zapisujesz się na regularną, miesięczną składkę, a w zamian dostajesz zniżki na kulturę, np. tańsze bilety do kina, na koncerty, do teatru. Promujemy to przez magazyn, stronę internetową i nasze podcasty.
JB: Widziałam też, że zaczęliście prowadzić agencję produkcyjną.
JT: Tak, nazywa się Lola and the bean agency. Produkujemy sesje, projektujemy strony internetowe, czasami zajmujemy się też kreowaniem treści dla klientów. Podobnie jak „Freunde von Freunden”, działające równolegle ze swoją agencją More Sleep, czy Vice Media, które poprzez swoją markę produkuje autorskie treści na użytek innych firm. „LOLA” stanowi portfolio wszystkich naszych usług i talentów.
JB: Czym różni się życie w Belfaście od tego w Berlinie?
JT: W Berlinie uwielbiam otwartość mieszkańców. Otwartość mentalną, chociażby na kwestie seksu i seksualności. W Berlinie bycie gejem jest czymś tak naturalnym, że nie musisz tego w żaden sposób manifestować ani podkreślać. Kiedy widzę w Berlinie parę facetów, którzy trzymają się za ręce, idąc ulicą, jestem zachwycony. Z kolei w Irlandii seksualność zawsze była tematem tabu, czymś kontrowersyjnym. W Irlandii Północnej nigdy byś czegoś takiego nie zobaczyła.
JB: Zupełnie jak w Polsce… Irlandia nie jest katolickim krajem?
JT: Republika Irlandii tak. Zabawne, że to właśnie Irlandia była pierwszym krajem, który zalegalizował małżeństwa tej samej płci i pełne prawo do aborcji. W Berlinie uwielbiam też podejście do kultury. To, że kluby nocne takie jak Berghain, są zarejestrowane jako instytucje kultury, jest moim zdaniem niezwykle wartościowe. Dla mnie kultura określa to, jak rozumiemy się nawzajem, jak odbieramy siebie jako ludzie, jakie doświadczenia nas kształtują. To podejście jest w Berlinie od zawsze, co czyni mieszkańców tego miasta wyzwolonymi. Typowe dla Berlina jest „bycie artystą”. Niemal każdy jest tutaj artystą albo DJ-em i to jest fantastyczne! Nie postrzegam tego jako coś pretensjonalnego. Kolejnym, co uwielbiam w Berlinie, i co może niejako jest spowodowane tym, że mieszkam na Kreuzbergu, jest potężna siła oporu. Kilka miesięcy temu rząd zatwierdził „rent freeze”, aby właściciele nieruchomości nie mogli wciąż bezprawnie podnosić czynszów. To niesamowite! W żadnym innym wielkim mieście nie byłoby to możliwe. W Londynie czy Irlandii polityka chroniąca mieszkańców przed wzrostem czynszów nie istnieje. To jest oczywiście spowodowane pewnym „wyrzutem sumienia” rządu Berlina, który sprzedał ogromne ilości gruntu pod budowę nowiutkich, potwornie drogich apartamentów. W Berlinie stałem się chyba bardziej krytyczny wobec kapitalizmu. Lubię to, że jest tu tak wiele protestów i demonstracji. Uważam, że to zdrowe, bo tworzy dynamiczne społeczeństwo. Sam w tym roku zaangażowałem się w masę krytyczną, zgrupowanie rowerzystów, którzy walczą o lepsze warunki na drogach. Dzięki temu zaobserwowałem, jak niebezpieczna jest jazda rowerem po mieście, jaką agresją do rowerzystów pałają motocykliści czy kierowcy samochodów. To także zmieniło moje podejście do posiadania własnego samochodu. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale patrząc na to, ile samochodów latami stoi nieużywane na ulicach Berlina, stwierdziłem, że posiadanie auta jest głupotą. Każdy powinien mieć dostęp do prowadzenia auta, ale własny samochód to marnotrawstwo. Szkodzą naturze i ludziom.
fot. Mario Heller
JB: Jak wygląda twoje życie imprezowe w Berlinie? W Irlandii jako DJ musiałeś nieźle szaleć.
JT: Przeanalizowałem swoje nawyki i model zachowania. Kiedyś często bywało, że po rozpadzie „poważnego” związku przechodziłem przez fazę szaleństwa seksualno-alkoholowego. Teraz, po ostatnim związku, stwierdziłem, że już nie mam na to ochoty.
JB: I przestałeś pić alkohol.
JT: Tak, już nie piję. To też mnie po prostu znudziło.
JB: A chodzenie do klubów? Narkotyki?
JT: Przestałem brać jakiekolwiek narkotyki w wieku siedemnastu lat. Już wtedy wypaliłem ten temat, jako nastolatek robiłem wiele szalonych rzeczy. Prowadząc później magazyn, oczywiście, zdarzało mi się upić, ale wtedy skupiałem się już przede wszystkim na pracy. Naprawdę ciężko pracowałem. Po rozwodzie, kiedy miałem trzydzieści lat, przeszedłem fazę imprezowania, ale ponownie przestało mnie to kręcić. Z imprez, na których grałem, wracałem samochodem, więc nie piłem. Przeprowadziłem się do Berlina, żeby moje życie stało się bardziej zrównoważone.
JB: To rzadko spotykane. Większość osób przeprowadza się tu, żeby zapomnieć kim są i żyć wiecznie jako imprezowicze.
JT: Sądzę, że Berlin jest właśnie bardzo dobrym miejscem, by wieść zbalansowane życie. Zanim tu przyjechałem wiodłem życie pracoholika, nie poświęcałem zbyt wiele uwagi przyjaźniom i relacjom międzyludzkim w ogóle. Przede wszystkim ceniłem sobie dobrobyt materialny, pracę i pieniądze. Nie zdawałem sobie sprawy, jak ważne w życiu są przyjaźnie i relacje z innymi. Dopiero tutaj się tego nauczyłem. Odnoszę wrażenie, że osobom zarabiającym mnóstwo pieniędzy i odnoszącym spore sukcesy wydaje się, że tymi pieniędzmi mogą wiele rzeczy usprawiedliwić, mieć poczucie lepszości od innych. Dlatego wiele z nich jest dupkami. Bo ich na to stać. Oczywiście, nie w każdym przypadku tak jest.
A wracając do stylu życia, jak wspomniałem, nie piję i nie biorę już narkotyków. Ten schemat imprezy, że pijesz coraz więcej albo bierzesz narkotyki, żeby móc imprezować do rana, południa czy jeszcze dłużej, jest na dłuższą metę wyniszczający. W Irlandii bary muszą być zamykane o drugiej, maksymalnie trzeciej w nocy. Wtedy wszyscy są z nich wywalani, nieraz kompletnie zalani. To beznadziejne. Nie cierpię takiego zaściankowego podejścia. W Berlinie bary nie mają surowych godzin otwarcia. Bywa, że siedzisz i pijesz do siódmej czy ósmej rano. Piąta rano to tutaj wczesne zakończenie nocy. Ma to swoje dobre i złe strony. Złe, ponieważ ludzie się do tego przyzwyczajają i uznają za normalne. A to nie jest normalne. To bardzo niezdrowe. Szkodliwe mentalnie i fizycznie. Niestety, dla wielu ludzi tutaj to standard. Ja nie znoszę tych dni, kiedy przez kaca nie jestem w stanie niczego zrobić. Nienawidzę bólu głowy, utraty kontroli po alkoholu, tego, że w końcu zaczynasz ćmić nieskończoną liczbę papierosów, po czym wciągasz kreskę tylko dlatego, że wszystko zaczyna ci być obojętne. Nigdy, przenigdy na trzeźwo nie wciągnąłbym kokainy ani nie zapalił papierosa. A do takich zachowań organizm się przyzwyczaja, kiedy jesteśmy pijani. Tak samo z sytuacjami, kiedy budzisz się obok kogoś, kogo nawet nie pamiętasz. Nie chcę już tego wszystkiego przeżywać. To naprawdę okropne dla zdrowia psychicznego. W Berlinie jest mnóstwo hedonizmu i dekadencji. Bardzo luźne podejście do związków jest tu okropnie samolubne i egoistyczne. Ludzie rzadko naprawdę chcą bliskości. Berlińczycy są przede wszystkim skupieni na własnej, nieskończonej przyjemności. To nie jest styl życia dla mnie. Bardzo lubię chodzić na „kinky parties”, cieszy mnie, że panuje tu pewna rozwiązłość, ale nie, kiedy jest destrukcyjna, a nawet patologiczna.
JB: Planujesz na stałe osiąść w Berlinie?
JT: Wciąż targa mną konflikt pomiędzy Belfastem a Berlinem. Nigdy nie potrafiłem od tego uciec. Przychodzi mi na myśl taki cytat: „Lepiej zapalić świecę, niż zakląć ciemność”. Czasami lepiej zostać i zrobić coś dobrego, wykonać pozytywną zmianę w miejscu, w którym mieszkasz, niż narzekać. W przyszłym roku odbędzie się setna rocznica niepodległości Irlandii Północnej. Chciałbym na tę okoliczność zorganizować mały festiwal kultury Północnej Irlandii, zwiększyć świadomość tutejszych ludzi, pogłębić ich wiedzę na temat tego kraju. Zależy mi, żeby wiedzieli, że Irlandia wciąż jest podzielona, że istnieje widoczna granica, wysoki na pięćdziesiąt metrów i długi na dziewięćdziesiąt kilometrów mur dzielący społeczność irlandzką. I fakt, że uznaje się to za coś normalnego w naszych czasach… Nie, to nie jest normalne. W Irlandii jest świetna kultura, filmy, sztuka, muzyka. Chciałbym pokazać to ludziom w Berlinie. Marzę o uruchomieniu wymiany kulturalnej między Belfastem a Berlinem, żeby artyści z Berlina mogli uczyć się od artystów z Belfastu i odwrotnie.
JB: Mam dokładnie taki sam plan z Warszawą i Berlinem. Dzięki temu, że mieszkałam w Berlinie, mam umysł wyzwolony od stereotypów, nie boję się mówić o rzeczach, które w Polsce nadal są uznawane za tabu, za coś kontrowersyjnego. Cieszę się, że mogę czerpać inspirację zarówno z Berlińczyków, jak i Warszawiaków, łączyć te miasta w swoich działaniach. Ale nie wyobrażam sobie powrotu do Berlina na stałe.
JT: Mimo wielu niepewności i pojawiających się od czasu do czasu lęków egzystencjalnych czuję jednak, że dla mnie to idealne miasto do życia. Nie mogę sobie pozwolić na zaczynanie po raz kolejny gdzie indziej. Teraz moim celem jest stworzenie stabilnego modelu biznesowego w Berlinie. I tego będę się trzymać.
/tekst: Julia Bosski/
Julia Bosski – socjolog amator, obserwatorka świata, twórczyni berlińskich Obiadów Czwartkowych i założycielka kulturalnego salonu warszawskiego „U przyjaciół kilku”, snob intelektualny, dziennikarka, aktywistka kulturalna.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement