Osobiście skłaniam się ku tej drugiej odpowiedzi. Filmy Smarzowskiego zawsze lubiłem – czasami bardzo (jak „Różę”), a czasami dużo mniej, „ale to wciąż Samarzowski”, któremu wierzę („Dom zły”, „Pod mocnym aniołem”, „Kler”). Rozumiem opinie ludzi, którzy porównują pokazywanie przez Smarzowskiego tego, co w Polsce najohydniejsze do filmów Patryka Vegi, a jednak mnie świadome przegięcie twórcy „Wesela” kojarzy się bardziej z Larsem von Trierem, którego szokowanie zawsze kupuję („Dom, który zbudował Jack” jako chyba najbardziej jaskrawy przykład vontrierowskiej transgresji).
Zmierzam do tego, że najnowsze „Wesele” rzeczywiście jest filmem mocno przegiętym. Owszem, niby całe zło, które widzimy w tym filmie niestety dobrze znamy – tutaj jednak wszystkie te okropności dzieją się naraz, w ciągu kilkudziesięciu godzin, a do nich dochodzą jeszcze boleśniejsze retrospekcje. U Smarzowskiego, jak to u Smarzowskiego – wszystko przesiąknięte jest najgorszymi instynktami i nawet jeśli pod całą historią pulsuje niemożliwa miłość (według mnie zresztą raczej niewiarygodna), w tym filmie zdaje się chodzić głównie o to, co jest najgorsze – zarówno w Polsce i Polakach, jak i w ogóle w świecie. W świecie Smarzowskiego prawie nie ma pozytywnych bohaterów, a nawet jeśli są, oni też dopuszczają się okropnych rzeczy.
Jeśli przyjmuje się tę skrajnie nieprzyjemną poetykę Smarzowskiego – film jest dobry. Pod pewnymi względami „Wesele” jest nawet jednym z najlepszych filmów twórcy „Wołynia”. Choćby dlatego, że spokojne rozpisanie jego konstrukcji po prostu musi robić wrażenie. Mamy tu świetne zdjęcia Piotra Sobocińskiego Jr., chyba pięć różnych sposobów kręcenia, które się ze sobą przeplatają, kilka planów czasowych połączonych ze sobą na kilka różnych sposobów, a także bardzo dobre aktorstwo. Robert Więckiewicz może i gra to samo, co już grywał, ale robi to świetnie. Jeszcze lepszy jest młody Mateusz Więcławek, grający dziadka panny młodej w okołowojennych retrospekcjach. Michalina Łabacz (panna młoda) i nieżyjący już Ryszard Ronczewski (dziadek panny młodej Antoni Wilk w wieku starczym) także zostają w głowie na dłużej.
Specjalnie staram się napisać tę recenzję tak, aby jak najmniej powiedzieć o jego fabule. To trudne, ale zdaje się odpowiadać zamiarom twórcy nowego „Wesela”. Film Smarzowskiego nosi znamiona swego rodzaju filmu-pułapki. Jestem pewien, że mnóstwo ludzi, którzy wybiorą się na niego do kina, zrobi to dlatego, że spodziewają się dostać, może i brutalny, ale jednak film „o naszych polskich przywarach”, w którym będziemy mogli się przejrzeć i pośmiać się z samych siebie (nawet jeśli pośmiać przez łzy). Sęk w tym, że nowe „Wesele” w ogóle nie jest tego typu produkcją – jest raczej filmem, w którym nikt nigdy nie chciałby się przeglądać. Zamiast produkcji o polskim weselu AD 2021, dostaliśmy obraz, który opowiada przede wszystkim o bezsensownej nienawiści, niewytłumaczalnej przemocy, związkach z naszą trudną historią i, no cóż, wojennych pogromach Żydów...
Werdykt? Ani nie obwołam „Wesela” arcydziełem, jak niektórzy, ani nie będę się zżymał na to, jak bardzo przerysowany jest ten film (bo jest, i co z tego?). Zamiast tego napiszę, że to film, który boli. Cieszę się, że skazałem się na tę nieprzyjemność i każdemu rekomenduję to samo. Tym bardziej, że to jeden z tych obrazów, w którym to nie o walory artystyczne chodzi na pierwszym miejscu, a o jego społeczne oddziaływanie. Ciekawe jakie ono faktycznie będzie?