JB: Magda, opowiedz trochę o sobie. Jakie są twoje korzenie, skąd pochodzisz, co cię uformowało?
MŁR: Pochodzę z Warszawy. Tutaj się urodziłam i mam poczucie, że to moje miasto. Połowę życia mieszkałam w Śródmieściu, po miejsku i niezbyt spokojnie. Centrum Warszawy tętniło wtedy życiem, sporo się działo, a ja jako nastolatka z tego korzystałam, wciąż latając po sklepach i knajpach. Niósł mnie Weltschmerz [śmiech]. Potem przeniosłam się na Mokotów. To już piąte mieszkanie w tej dzielnicy, w którym mieszkam. W międzyczasie spędziłam rok w Singapurze i pół roku w Australii.
Od dziecka byłam bardzo samodzielna. Wybierałam, czego chcę się nauczyć, ale też różne dodatkowe zajęcia szybko mnie nudziły. Grałam w szachy, chodziłam na basen, łyżwy, uczyłam się sztuczek magicznych… Sporo rzeczy mnie interesowało, ale mój zapał szybko opadał. W wieku ośmiu lat po raz pierwszy jednak poszłam na zajęcia plastyczne do Atelier Foksal, które mi się bardzo spodobały. Byłam wrażliwym dzieckiem, dlatego malowanie i rysowanie stanowiło dla mnie swego rodzaju ulgę. Rodzice często zabierali mnie na wystawy, świat artystyczny zawsze był gdzieś obok. Naturalne wydało mi się tworzenie, malowanie, rysowanie. Byłam przekonana, że bez problemu dostanę się na ASP. A jednak się nie dostałam, co było niezłą lekcją pokory! Wtedy przez następny rok uczęszczałam na wolną akademię, by się dobrze przygotować do kolejnego podejścia.
Bardzo wcześnie zaczęłam pracować, żeby oprócz studiów mieć inne doświadczenia. Miałam obsesję niezależności. Chciałam być samodzielna i mieć własne pieniądze, dlatego brałam różne zlecenia, a w wakacje uczęszczałam na staże w studiach architektury wnętrz albo graficznych. Pragnęłam się dowiedzieć, jak wygląda prawdziwa praca i kontakt z klientem. Na piątym roku studiów, w trakcie magisterki, zaczęłam pracować jako dyrektor artystyczny w K MAG-u! Oprócz tego sporo imprezowałam, a nawet sama grywałam na imprezach… To były niezłe czasy.
JB: Kiedy to było? Czemu cię wtedy nie poznałam?
MŁR: To był grudzień 2010 roku. Miałam plan, żeby wyjechać do Berlina, ale zawodowo i uczuciowo Warszawa mnie zatrzymała.
JB: Czyli zupełnie się minęłyśmy, bo ja wyjechałam do Berlina w styczniu 2011 roku. Uciekłam od warszawskiej imprezy, podczas gdy ty tę imprezę podsycałaś.
MŁR: Tak. Grywałyśmy wtedy na Powiślu z dwiema przyjaciółkami jako kolektyw Ménage à Trois. Po prostu puszczałyśmy muzę z telefonów, ale był szał! Warszawa Powiśle była wtedy moim drugim domem. Przychodzili do nas sami znajomi, a my grałyśmy muzykę, przy której uwielbiałyśmy tańczyć.
JB: Potrafię to sobie wyobrazić. Kiedy postanowiłaś założyć własną działalność?
MŁR: W 2013 roku odeszłam z K MAG-a i postanowiłam stworzyć własną markę Łapińska Porcelana. Zaczęłam od projektu dekoracyjnych talerzy naściennych – byłam jedną z pierwszych osób, które „odgrzały” taką formę dekoracji. Wtedy też zaszłam w ciążę.
JB: Musiałaś być młoda, kiedy urodziłaś.
MŁR: Tak. Miałam 28 lat, ale nie myślałam wtedy o wieku. Po prostu poczułam, że chcę mieć dziecko i to było najważniejsze. Po urodzeniu wszystko przewartościowałam, zaczęłam nowy rozdział.
JB: Przechodziłam podobną fazę przewartościowania w zeszłym roku, w tym samym wieku co ty.
MŁR: Z kolei ja chyba ponownie znalazłam się w tej fazie nowego rozdziału. Ale wracając jeszcze do mojej drogi artystycznej; po założeniu marki z porcelaną robiłam najróżniejsze projekty, m.in. dla Lukullusa, Puro Hotels, perfumerii Galilu. W 2016 roku, mieszkając w Singapurze, pojechałam na niesamowity warsztat na Bali. Tam poczułam, że muszę zrobić kolejny krok i założyć własną pracownię. Małe biureczko mi już nie wystarczało. Chciałam być u siebie i czuć się swobodnie, latać na golasa, tańczyć, słuchać głośno muzyki. Tego nie da się zrobić, mając biurko w co-worku. W 2017 roku po powrocie z Singapuru wynajęłam swoją pierwszą pracownię. Bardzo lubię rozmaite zlecenia i pracę z ludźmi, ale chcę też robić rzeczy wynikające z potrzeby wyrażania siebie, bez deadline’ów. Danie sobie samej wolności twórczej nie jest łatwe, ponieważ to praca z własnymi oczekiwaniami, ale zaczynam coraz bardziej lubić ten stan.
Magda Łapińska-Rozenbaum, fot. Patrycja Tatałaj (@paathya) JB: Nad czym musisz popracować?
MŁR: Nad stworzeniem struktury samej sobie. Lubię płynąć z falą, „przychodzą” do mnie ciekawe zlecenia, ale czuję potrzebę wzięcia steru w swoje ręce. Struktura w pracy twórczej i odpowiednia samodyscyplina to dla mnie tematy na ten rok. Chcę przełamać swoje przyzwyczajenia, ponieważ zmiany są potrzebne.
JB: Mam podobnie. Stale potrzebuję wyzwań i uwielbiam zmiany, ale jednak nie potrafię pracować „pod kimś”. Wszystko, co robię, wymyśliłam i wyznaczyłam sobie sama – Obiady Czwartkowe w Berlinie, śpiew, pisanie, założenie własnego magazynu. Trudno mi pracować na zlecenie, ponieważ mam bardzo określoną wizję tego, co i jak chcę zrobić. Wiele osób wstydzi się lub boi zacząć robić coś swojego, bo nie jest to potwierdzone czyjąś opinią.
MŁR: Ja w dodatku sporo odpuściłam w zeszłym roku. Zrozumiałam, że nie muszę robić, żeby być.
JB: 2020 pokazał, że produktywność nie jest najwyższą wartością. Wręcz, że produktywność jest wartością wymyśloną przez system, w którym żyjemy.
MŁR: Dokładnie. W zeszłym roku nauczyłam się naprawdę odpoczywać, dawać sobie luz. Ale powoli zaczyna mnie nosić.
JB: Czy twoje osiągnięcia i sukcesy sprawiają, że czujesz się spełniona?
MŁR: Mam na koncie sukcesy, które mnie bardzo cieszą, ale odnoszę wrażenie, że tak naprawdę budujące są rozmaite przeprawy. Część z nich mam za sobą, część przed sobą. To bardzo ciekawe pytanie, ponieważ ogólnie czuję się spełniona, ale skoro wciąż chcę tworzyć, to chyba nie do końca. Napędza mnie poczucie, że przede mną jeszcze masa projektów i planów. Rzeczywiście spełniona chce się czuć, gdy będę miała dziewięćdziesiąt lat.
JB: Ja wychodzę z założenia, że nie ma czegoś takiego jak porażki, są jedynie lekcje. A jak to wygląda u ciebie?
MŁP: Uczę się takiego podejścia, ponieważ otwartość na porażkę daje swobodę, pozwala odetchnąć i nauczyć się o wiele więcej niż w przypadku nastawienia, że „musi się udać”.
Magda Łapińska-Rozenbaum, fot. Patrycja Tatałaj (@paathya) JB: Co uważasz za najwyższe wartości w życiu?
MŁR: Niezmiennie wolność i autentyczność. Ich interpretacja wciąż się zmienia, bo ja się zmieniam. Wolność przede wszystkim ta, którą dajemy sobie sami, czyli wolność wewnętrzna. Autentyczność to szczerość, ale też umiejętność odsłonięcia się w relacjach. Swoją drogą wolność jest bardzo ciekawym zagadnieniem – gdzie się zaczyna moja wolność, a gdzie mojego partnera? A wolność mojego dziecka? Czym jest wolność twórcza? Czym jest wolność słowa, np. w Polsce? Do tego wolność wyboru, temat obecnie głośny w naszym kraju. Bardzo ważna jest też dla mnie bliskość i poczucie bezpieczeństwa w ważnych dla mnie relacjach.
JB: Czym objawia się miłość do siebie?
MŁR: Kochanie siebie i dbanie o siebie to bycie dobrym dla swojego ciała i psychiki. Troska o swoją energię i zasoby, umiejętność rozpoznania relacji, które nam służą, a które nie. Tego, co w ogóle nam w życiu służy, zasila nas i naprawdę cieszy, a co wręcz przeciwnie. Ważna jest też świadomość, że ciało nie jest do tresowania ani nie ma za zadanie jedynie wyglądać. To przede wszystkim przyjaciel i najlepszy informator. Ciało często mówi nam, co powinniśmy zrobić, mimo że głowa podpowiada coś zupełnie innego. Nauczyłam się słuchać swojego ciała przy podejmowaniu ważnych decyzji życiowych, ale też słucham go na co dzień. Z wiekiem i pod wpływem różnych przeżyć ciało się zmienia. Zmienia się po ciąży, zmienia się po poronieniu. Dochodzenie do swojej figury po poronieniu trwało u mnie kilka miesięcy. To było strasznie frustrujące, zwłaszcza że do tego doszła żałoba. Po ciąży łatwiej zaakceptować zmiany w ciele. Nasze ciała potrzebują naszej opieki, kiedy doświadczają upływu czasu lub traum. Potrzebują po prostu naszej troskliwej uwagi.
JB: Moją wielką nauką zeszłego roku jest teoria, że kosmos zawsze wie lepiej od nas.
MŁR: To prawda. Nie musimy rozumieć wszystkiego, co nas spotyka. Nie musimy wszystkiego racjonalizować. „Pomnikiem” przeżyć mojego ciała jest porcelanowa rzeźba przedstawiająca waginę, „Totem”. Obecnie jej właścicielką jest Ania Kuczyńska [projektantka modowa – przyp. red.], co mnie ogromnie cieszy, bo podziwiam talent Ani. To była moja pierwsza praca, stanowiąca wyraz wewnętrznego bólu. Tą rzeźbą chciałam uhonorować siebie i swoje straty.
JB: Ja też wciąż uczę się akceptować różne sytuacje, na które nie mam wpływu. To wyzwalające, bo daje poczucie zrzucenia ciężaru własnych oczekiwań. A propos twoich prac; myślę, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy z ich idei. „Rozenbaum, ta od cipek”, słyszałam wielokrotnie. „Prowokuje, to taki prosty pomysł”. Niewiele jest osób, które naprawdę chcą nas poznać, dowiedzieć się, kim naprawdę jesteśmy, dlaczego coś robimy. Dużo łatwiej jest ocenić i wrzucić do konkretnej szufladki.
MŁR: Rzeźba „Totem” stanowiła hołd dla życia. Przecież każdy z nas wyszedł z matczynej waginy. To totem energii życiowej. Ten życiodajny pierwiastek jest w każdym z nas. Rok temu pomyślałam, że super byłoby podzielić się tym z innymi kobietami, dlatego pierwszy raz poprowadziłam warsztaty polegające na lepieniu własnych „totemów mocy”, mającymi stanowić osobiste artefakty, które zasilają.
JB: To ogromnie ważne, żeby organizować takie warsztaty dla kobiet. Coraz częściej myślę jednak też, że powinno się zainaugurować warsztaty o kobiecej fizjologii dla mężczyzn. W sensie biologicznym żaden facet nigdy nie zrozumie, czym jest ciąża, poronienie czy nawet okres, które niesamowicie wpływają na nasze ciało i psychikę, ale powinno się zwiększać ogólną świadomość na te tematy. Tak samo z aborcją. Sądzę, że większość mężczyzn, ale również sporo kobiet, które nigdy nie miały do czynienia z aborcją, nie zdaje sobie sprawy, z jakim bólem i zmianami w ciele oraz psychice wiąże się taka decyzja. Przeciwnicy aborcji widzą w niej sposób na antykoncepcję albo „ideologię”, coś abstrakcyjnego. A to nie abstrakcja, tylko trudna i bolesna rzeczywistość. Niezwykle intymna sprawa.
MŁR: Intymna, ale jednocześnie kolektywna.
JB: Sama często piszę o swoich doświadczeniach, aby pomóc innym kobietom wyzwolić się ze wstydu, traum.
MŁR: No właśnie. Nawet nie chodzi jedynie o traumy, ale także nacisk na bycie „idealnym”. Żyjemy w świecie doskonałości. Różne artystki feministki, takie jak Frida Kahlo, Tracey Emin czy Judy Chicago, swoją sztuką próbowały przełamywać tabu w kwestiach dotyczących fizjologii i seksualności, ale świat dalej żyje w stanie „Addiction to perfection”. Ma być ładnie, estetycznie i byle nie-fizjologicznie/fizycznie.
JB: Świat, w którym wszystko jest wyretuszowane. Przede wszystkim człowiek, jego ciało, a nawet emocje.
MŁR: Nie wierzę w retusz życia z „brudków”, w to amerykańskie podejście „Breathe out all your negativity”. Uważam, że trzeba się od czasu do czasu zanurzyć we własny mrok, zaglądać w swoje ciemne strony i sprawdzać, czego możemy się o sobie dowiedzieć. Nie mówię o bezustannym taplaniu się w mroku, ale zaglądaniu do niego. To różnica.
JB: Nieumiejętność stawienia czoła swoim lękom, pragnieniom i traumom, a nawet ucieczka przed nimi wcale nas nie ochroni, lecz osłabi. Zamurowywanie problemów tworzy bardzo niestabilne fundamenty, które prędzej czy później się rozlecą. Co więcej, tabu dotyczy nie tylko lęków, ale także chociażby przyjemności i bliskości. Na świecie wciąż niewiele mówi się o kobiecej i męskiej przyjemności.
MŁR: Tak. Lepiej ciało – zwłaszcza kobiece – kontrolować, niż uczyć je przyjemności. Przecież gdyby uczyć kobiety czerpania przyjemności z życia, seksu, z bycia takimi, jakimi chcą być, jeszcze poczułyby się wolne! A tego nikt, kto ma władzę (na pewno w Polsce), nie chce. Każde ciało powinno mieć prawo do bycia odsłanianym lub zakrywanym w zależności od woli jego właścicielki bądź właściciela. Ciała powinny być tylko nasze, a tymczasem są poddawane kontroli, ocenie, reżimowi estetycznemu i modom. Mnie z kolei trudno odpuścić samokontrolę, stąd u mnie ta obsesja wolności. Nie znoszę kontroli nad sobą i swoim ciałem!
Julia Bosski i Magda Łapińska-Rozenbaum, fot. Patrycja Tatałaj (@paathya) JB: Ja też sporo nad sobą pracuję w tej kwestii. Wolność jest dla mnie najważniejsza, lecz w życiu zawodowym muszę czuć, że panuję nad sytuacją. Miałam też problem z zazdrością, ale teraz staram się patrzeć na wszystko zupełnie inaczej. Daję innym taką samą wolność jakiej oczekuję. Akceptuję to, że ktoś, kogo kocham, może kochać kogoś innego. A nawet że może pokochać kogoś innego, będąc ze mną w związku. Wiem, że potrafię już znieść taką sytuację ze spokojem, nawet jeśli mi z tą osobą dobrze. Jeśli zdecyduje, że chce odejść, bo ma inne priorytety, mówię po prostu „okej”. Czy nie tego właśnie oczekiwałabym od kochającego przyjaciela? Najważniejsza jest komunikacja. Są różne drogi do tego, aby powiedzieć sobie nawet najtrudniejsze słowa. To może zabrzmieć cynicznie, ale nad wieloma rzeczami nie zapanujesz i najlepszą metodą będzie puścić je wolno.
MŁR: Wiele osób boi się takich zmian. Ja sama uczę się, że zmiana, nawet jeśli budzi mój lęk, jest ruchem, czymś żywym.
JB: W naturze nie ma stałości. Wszystko jest stale w ruchu. Podobnie myślę o śmierci. To szokujące, gdy ktoś bliski umiera nagle, ale śmierć jest przecież częścią życia.
MŁR: Kiedyś śmierć była bardziej naturalna. Stanowiła nieodłączny element życia i codzienności. Były obrzędy wokół śmierci, rodziny czuwające i śpiewające przy umierających. Teraz osobę umierającą oddaje się do szpitala, starszych ludzi umieszcza się w domach starców, chcemy jak najszybciej zamknąć ciała w trumnach, żeby pozbyć się tej śmierci. Nie chcemy mieć z nią kontaktu.
JB: Śmierć to kolejne tabu.
MŁR: Seksualność i śmierć to tak naprawdę największe tabu naszego społeczeństwa. A przecież Eros i Tanatos – miłość i śmierć – się przeplatają. Jeśli nie boisz się śmierci, tego, że coś się kończy, umiera, nie boisz się też seksualności, czyli życia.
Julia Bosski – socjolog amator, obserwatorka świata, twórczyni berlińskich Obiadów Czwartkowych i założycielka kulturalnego salonu warszawskiego „U przyjaciół kilku”, snob intelektualny, dziennikarka, aktywistka kulturalna.