Michał czuje głęboką więź ze swoimi muzami-mężczyznami. Analiza ich profilów na portalach społecznościowych doprowadziła go do wniosku, że mało który aspekt życia jest dla nich tak ważny, jak rodzina. Niestety, wciąż za rzadko mówi się o problemach „tradycyjnych” rodzin, które w bardzo dużym stopniu generowane są właśnie przez mężczyzn i to, jak postrzegają oni swoją męskość. O patriarchacie, Polsce męskiej i o tym, czy rodzina jest święta rozmawiamy z Michałem Sosińskim.
Czym ostatnio się zajmujesz?
Michał Sosiński: Przygotowuję wystawę u Marcina Zawickiego w Tajnej Galerii w Trójmieście. Mam już namalowane obrazy, wernisaż miał się odbyć pod koniec marca, ale został przełożony, bo lepiej przez najbliższy czas nie spotykać się w większych grupach…
Czy nadal skupiasz się na temacie męskości? Tak, jak na twojej poprzedniej wystawie Mężczyźni w UV21?
To jest dalsza część moich myśli na ten temat. Teraz maluję całe rodziny. Mężczyzn zacząłem malować z pobudek osobistych – dlatego, że poszukiwałem męskości w sobie. W wieku 32 lat odkryłem, że nie uważam się za mężczyznę, a raczej za chłopca. Z rodzinami jest podobnie, ale o tym za chwilę.
Michał Sosiński, obraz z cyklu MĘŻCZYŹNI: Andrzej mieszka w Płock.
Dlaczego zacząłeś zgłębiać temat męskości? Od czego to się zaczęło?
Od tego, że poszedłem na terapię. Jej temat był inny, choć powiązany: ja nie chciałem mieć dzieci, w przeciwieństwie do mojej partnerki. Poszedłem tam nie dlatego, żeby zmienić swoje zdanie, tylko żeby zrozumieć dlaczego tak jest. Dziś już wiem, że to wynikało z moich relacji rodzinnych, głównie z ojcem. Z tego, że nie był dla mnie wzorem mężczyzny – bardziej kumplem niż ojcem. Nie chciałem być jak on i bałem się, że powielę taki schemat. Dzięki terapii zrozumiałem, że mogę zerwać tę ciągłość wydarzeń, jeśli chcę. Że to nie jest genetyczne.
Temat męskości był tak na prawdę jakiś takim odpryskiem, odkryciem, którego się nie spodziewałem, a na które natknąłem się podczas tej drogi. Wydawało mi się, że w tym wieku już się jest mężczyzną i tyle. Zostało mi tam zadane pytanie: skoro nie czuję się mężczyzną, to co to dla mnie właściwie znaczy? Wtedy nie byłem w stanie odpowiedzieć.
To nie jest łatwe pytanie.
Nie jest. I do tej pory nie jestem w stanie odpowiedzieć na nie ze stuprocentową pewnością. Nie ma uniwersalnego rozwiązania tej kwestii, chociaż postrzeganie męskości jest od bardzo dawna dość sztywne. W swojej twórczości sporo mówię m.in. o problemie, który jest powszechny wśród mężczyzn: o nieumiejętności mówienia o swoich emocjach. Ona często ma wymiar czysto ludzkich tragedii: znacząca większość samobójstw to mężczyźni: wg danych z 2017 roku na 5,4 tys. osób, które targnęły się na swoje życie 4,6 tys. to mężczyźni.
Czy to jest problem? Być może. Równocześnie muszę przyznać, że nie jestem fanem określenia „kryzys męskości”. Ktoś mi ostatnio słusznie powiedział, że słowo kryzys oznacza, że wcześniej było jakoś inaczej, lepiej – teraz jest kryzys, a potem znowu będzie dobrze. Wydaje mi się jednak, że to nie ma takiej budowy. Męski świat jest już od dawna w bardzo konkretny sposób kształtowany przez nas mężczyzn. Teraz jesteśmy raczej w momencie, kiedy mamy możliwość przyjrzenia się samym sobie.
Czy myślisz, że na taki stan rzeczy wpływa kulturowo narzucona duma? Taka wiara, że jak coś jest nie tak – to hańba?
Bardzo możliwe. Jack Erwin w książce Man Up: Surviving Modern Masculinity, opisał śmierć swojego ojca. Postawił taką tezę, że ojciec umarł nie tyle na atak serca, ile na swoją męskość. To ona nie pozwoliła mu zadbać o siebie, poszukać pomocy, poprosić o nią – był na to zbyt dumny. To są bardzo trudne rzeczy dla mężczyzn. My, mężczyźni, strasznie się boimy upokorzenia, bo trochę podcina nam to, co jest nam potrzebne do uznawania się za mężczyznę. Samowystarczalność, dumę, pewien poziom w hierarchii społecznej. Myślimy: „jak jestem mężczyzną, to muszę być silny, jak ta przysłowiowa skała. Jeśli zwrócę się po pomoc, to wszyscy zobaczą, że nie jestem silny – a jak taki nie jestem, to chłopaki z piłki będą na mnie patrzeć…”
Michał Sosiński, obraz z cyklu MĘŻCZYŹNI: Krzysztof z Katowice.
Interesują cię wszyscy mężczyźni? Czy tylko tacy zamknięci w swoim maczyzmie i ograniczeni przez społeczne konwenanse? Co z ludźmi, którzy czują i rozumieją męskość na inne sposoby, np. homoseksualistami?
Podczas pierwszej wystawy usłyszałem, że tytuł Mężczyźni był zbyt ogólny, bo opowiadałem tylko o pewnej, bardzo konkretnej grupie mężczyzn. To prawda, tytuł był trochę prowokacyjny, bo męskość ma wiele wymiarów. Ale jeśli chodzi o mnie samego, o moją twórczość, to sam jestem białym, heteroseksualnym mężczyzną – i muszę sobie na razie z tym poradzić. Może nawet nie tyle poradzić, ile właśnie zgłębić to. Jakbym zaczął mówić o homoseksualnych mężczyznach, to nie miałbym punktu odniesienia, bo nie mam tego doświadczenia. Całe szczęście są osoby, które to robią, mają takie doświadczenia i opowiedzą o tym lepiej niż ja.
Nie ukrywam, że inspirują mnie „konserwatywni mężczyźni”, tacy, którzy sami siebie określiliby mianem „prawdziwych”. Znajduję ich na Facebooku, patrzę na ich profil, szukam zdjęć, które mnie interesują i podpisuję ich – tytułami moich prac są zazwyczaj wyrywkowe fragmenty ich opisów samych siebie. Tak – mam na swoim komputerze mnóstwo zdjęć polskich mężczyzn.
A z drugiej strony, im dłużej się tym zajmuję, tym czuję coraz większą więź z nimi. Już nie do końca mnie interesuje, że oni są wszyscy połączeni tymi konserwatywnymi korzeniami. Myślę, że ten ich konserwatyzm w dużej mierze wynika z męskości ale przede wszystkim ze strachu. Czuję więź, bo sam mam ze strachem gigantyczny problem.
To spowodowało, że moje obrazy wyglądają tak, a nie inaczej. Gdy zaczynałem, to miałem bardzo ambitny plan, żeby malować realistyczne portrety – ale im dłużej ich wszystkich malowałem, tym bardziej się okazywało, że robi się z tego karykatura. Bardzo prosto jest wziąć tych mężczyzn, ich zdjęcia i potraktować ich z góry: czasami są nie najlepiej ubrani, mają śmieszne miny, czasem się prężą z muskułami do aparatu. Łatwo jest na nich patrzeć prześmiewczo, a ja tego nie chcę. Przestałem malować im rysy twarzy, teraz staram się szukać charakteru postaci w inny sposób – zmieniam kolory, biorę ich trochę w wizualny nawias. Daje mi to dużą swobodę artystyczną, ale też pozwala wyrwać się z pułapki ośmieszania ich – bo uważam, że to jest bardzo istotny temat. Całe szczęście o mężczyznach mówi się coraz więcej, ale często jest to tylko ślizganie się po powierzchni.
Dopiero uczymy się mówić o tym, jak normy kulturowe zaszkodziły kobietom i innym grupom, ale faktycznie raczej nie wspominamy o tym, że są szkodliwe też dla mężczyzn. Mogłoby się wydawać, że przez to cały ten dyskurs trochę pada jak grochem o ścianę – szczególnie w Polsce. Czy polskość jest ważnym komponentem twoich prac? Jak o męskości mówi się na Zachodzie?
Większość książek, które przeczytałem na temat męskości, napisały kobiety i w większości były to autorki zagraniczne. Ich spostrzeżenia można przełożyć na polski grunt, ale moim zdaniem u nas się to odrobinę różni – ma inny odcień, inaczej funkcjonuje i manifestuje się. W Polsce męskość ma bardziej wojenno-militarny, historyczno-batalistyczny wymiar. Przynajmniej ostatnio. Bo wojna spełnia wszystkie warunki takiej klasycznej męskości, pojawiają się: siła, agresja, hierarchia, dyscyplina, brutalność, brak uczuć. Polska jest militarno-męska.
Ale jestem dobrej myśli, zawsze byłem optymistą – pomimo moich pesymistycznych zapędów – i mam nadzieję, że to się będzie powoli transformować. Jak? To zależy już od nas, mężczyzn. Nie chodzi też o to, żeby nas samych teraz jakoś drastycznie zmienić – ale musimy się zastanowić i przede wszystkim zacząć rozmawiać o naszych emocjach: między sobą, z rodziną, z partnerkami. Jak zaczniemy to robić, to będzie lepiej.
Przykładem mogą być dla nas kobiety: jeśli się myśli o sobie, działa, walczy o siebie, to to przynosi skutki. Wydaje mi się, że mężczyźni są teraz na etapie: „ej ale super było kiedyś”. Mają w sobie sentyment za minionymi czasami, kiedy to niby było lepiej. Ale nie było lepiej, powiedzmy to sobie szczerze. Świat idzie do przodu i zawsze będzie. Czy chcemy czuć? Odnaleźć się w tym świecie? Czy wolimy pędzić przed siebie na złamanie karku i umierać na choroby wieńcowe w wieku 50 lat? A może, zamiast brnąć w maczyzm, lepiej jest żyć po partnersku? To, jak funkcjonujemy, wpływa nie tylko na nas, ale też na nasze rodziny.
Więc teraz nie tyle odchodzisz od męskości, ile sięgasz głębiej, właśnie do polskiej rodziny?
Jak najbardziej. To jest dalsza część moich rozważań na temat męskości, chociaż wychodzi z trochę z innego źródła. Ostatnio przeczytałem artykuł Anny Mierzyńskiej, w którym napisała, że obecnie w Polsce są dwa główne przyczółki patriarchatu: kościół i rodzina. Dlatego np. nagonka na społeczność LGBT+ w bardzo cyniczny sposób gra na emocjach: mówi się ludziom, że to zagrożenie dla rodziny, chociaż tak na prawdę jest to zwykła walka o władzę patriarchalną.
Zadałem sobie pytanie: czym ta rodzina w ogóle jest? Bo tak się mówi, że to jest święty związek kobiety z mężczyzną, podstawowa komórka społeczna. Tylko, że chyba też nie do końca. Mamy w Polsce ogromny problem z przemocą w rodzinie, której sprawcami są głównie mężczyźni. Potem zacząłem też zauważać przedziwne prawidłowości, np. jak nasz rząd wprowadził program 500+, to objął on de facto tylko rodziny, w których jest mężczyzna. Samotne matki zostały całkowicie pozbawione możliwości nazywania siebie i swoich dzieci rodziną. Jest też problem alimentów. W 2017 roku 300 tysięcy osób nie płaciło alimentów, z czego 95 proc. to byli mężczyźni. W tym samym roku mieliśmy 65 tysięcy rozwodów. Te liczby co roku się powiększają.
Michał Sosiński, obraz z cyklu RODZINY: Rodzina O.
To jakie są polskie rodziny?
Cały czas się nad tym zastanawiam. Maluję je ze zdjęć znalezionych u tych samych mężczyzn, których malowałem w poprzednim cyklu – już wcześniej zwróciłem uwagę na to, że wrzucają do sieci bardzo dużo zdjęć swoich rodzin. Większość jest z jakichś rodzinnych wydarzeń: komunii, urodzin, Świąt, chrzcin. To mnie bardzo zaciekawiło: z jednej strony jest nienajlepsza kondycja polskich rodzin, a z drugiej jest ten wizerunek wiekuistego szczęścia. Pozujemy, uśmiechamy się, jesteśmy odświętnie ubrani. Dla mnie to był uderzający kontrast: to, jak rodzina jest postrzegana, a jak może wyglądać w rzeczywistości.
Ale czemu ta rodzina musi być akurat taka, a nie inna, np. heteroseksualna, a każda inna już jest zła?
Myślę, że instytucja rodziny poddała się patriarchatowi – to mężczyźni kształtują ideę rodziny. Nawet mówimy o sobie jako o „głowie rodziny”, więc dla mnie to jest dalsza część tej męskiej opowieści.
Czyli jakieś strachy przed innością są sytuacją typowo męską?
Tak. To może też być próba podporządkowania sobie innych, zaprowadzenia porządku, utrzymania przewagi. Ale to jest złudne – według mnie wszystkie relacje ludzkie powinny się opierać na równości.
No właśnie, a jak kobiety wypadają na tle tych rodzin, które obserwujesz?
Wydaje mi się, że kobiety w polskich rodzinach mają pewien status, ale on się rodzi z wiekiem. Na zdjęciach pojawiają się seniorki rodów i widać, że one są ustawiane trochę bardziej w centrum, jako taka opatrzność. Inne kobiece postaci są troszeczkę bardziej ukryte, otoczone męskim ramieniem, z boku.
Masz na myśli zepchnięte na bok, czy raczej otoczone taką męską opiekuńczością?
Trudno powiedzieć. Nie odbieram polskim mężczyznom chęci opiekowania się i czasem zdarzają się właśnie takie gesty. To zależy. Może właśnie dlatego postaci kobiece „zmiękczają” zdjęcia, wprowadzają coś takiego spokojniejszego. Ta męskość już nie jest taka napompowana, pojawia się chęć zaprezentowania nie tylko siebie samego, ale też żony, dzieci. Kobieta tę męskość temperuje.
Michał Sosiński, obraz z cyklu RODZINY: Rodzina Z.
A jak byś opisał swoją paletę kolorystyczną?
Zazwyczaj szukam kolorów na wskroś polskich. Miałem taką dyskusję – ktoś mi powiedział, że na niektórych obrazach to nie są Polacy, bo są tacy śniadzi, namalowani brązowo-piaskowym kolorem. Ja tego tak nie widzę, bo dla mnie to jest klasyczny kolor właśnie polskiej twarzy, czyli ziemisty – choć wiadomo, odrobinę przesadzony. Często szukam też kolorów kulturowo niemęskich, np. róży, które wprowadzają pewien dysonans w to, co wydarza się na moich obrazach.
Rozumiem, że w tym cyklu również unikasz prześmiewczego spojrzenia. Ale co jeśli sama rodzina upozowała się w taki sposób, że wygląda to zabawnie?
Jeszcze się z czymś takim nie spotkałem. No, może czasem wynika to z jakichś niezręcznych kadrów, zdjęcia mogą być krzywe, źle przycięte, komuś zabrakło nogi, albo na kuzyna już nie starczyło miejsca… Ale ja nie maluję kropka w kropkę – kadruję te ujęcia, których potem używam. Zmieniam zarówno kadry, jak i kolory. Niektóre zdjęcia lub postaci mnie bardziej przyciągają, inne mniej. Pozwalam sobie na taką swobodę artystyczną. Zawsze staram się patrzeć na wszystko przychylnym okiem i jednak mieć nadzieję, że właśnie maluję szczęśliwą rodzinę.
Michał Sosiński, obraz z cyklu RODZINY: Rodzina T.